Gary Lineker, dawny napastnik reprezentacji Anglii, powiedział kiedyś: "Piłka nożna to taka gra, w której 22 facetów biega przez 90 minut po boisku, a na koniec i tak wygrywają Niemcy". Nie trzeba sięgać do głębokich pokładów złośliwości, by pokusić się o prostą, acz efektowną parafrazę tego bon motu. Urasta już bowiem do rangi piłkarskiej prawdy, że są też tacy, którzy na koniec zwykle przegrywają. Polskaaaa, biało-czer-woni! Przed nami mecz z Francją. Może nawet pokażemy się z dobrej strony. Wszak zaszczytami zdobywanymi w meczach o honor (czyli o nic) moglibyśmy wytapetować ściany naszego futbolowego piekła.
Reklama.
Reklama.
Dobrze pamiętam ten ułamek sekundy, w którym Polska po raz ostatni w moich oczach jawiła się wielka. Był wieczór 16 czerwca 1986 roku. W kraju bieda i ogólny brak nadziei na cokolwiek, podskórnie wyczuwany nawet przez 8-letniego dzieciaka, jakim wtedy byłem, a do tego w powietrzu wciąż chyba unosił się radioaktywny pył (a i owszem – Czarnobyl). Ale wszystko to nic, bo nasi w Meksyku grali z Brazylią w 1/8 finału mistrzostw świata.
Niewiele jeszcze z tego wszystkiego pojmowałem, ale gdy w tym pamiętnym dla mnie ułamku sekundy piłka po atomowym uderzeniu Jana Karasia wylądowała na poprzeczce brazylijskiej bramki, wyskoczyłem w górę w dzikim szale uniesienia. To co, że nie weszło, zaraz wejdzie, golem na stadionie w Guadalajarze aż pachniało. Teraz sprawdzam – była 16 minuta, chwilę potem rozemocjonowany komentator mówił: "nawet nie ma czasu na powtórkę tej sytuacji, bo Polacy wciąż atakują".
Polacy wciąż atakują w meczu z Brazylią… Dziś to brzmi jak tekst z prozy science-fiction. Ale wówczas było we mnie żywe chłopięce przekonanie, że rozniesiemy w pył Canarinhos, a potem kolejnych rywali, których ześle nam los, aż do zwycięstwa w wielkim finale. Jednak wtedy właśnie wszystko się skończyło. Ten mecz przegraliśmy 0:4, a moimi idolami zostali Zico i Socrates. Naszymi przestałem się bliżej interesować na długie dekady, poza incydentalnymi zerkaniem w czasie kolejnych mistrzostw. A teraz, to już zupełnie się wypisuję. Bo ile można oglądać meczów o honor i inne pietruszki?
Mecz otwarcia, mecz o wszystko, mecz o honor – to już nasza narodowa dyscyplina sportu
Przed nami kolejny z tych posępnych spektakli. Pisząc te słowa, nie wiem jeszcze, czy honor w meczu z Francją zachowamy, czy nie. Chyba obejrzę, ale bez jakiejkolwiek nadziei, bez cienia patriotycznego zadęcia, obawiam się, że również bez przyjemności. Wiem jedno: cokolwiek się wydarzy, refleksje pozostaną dojmująco przykre.
Przed ostatnim meczem Polaków na Euro 2024 wracam myślami do historii, z reguły bolesnej. Po wspomnianych wyżej mistrzostwach Mexico 86 przyszła trwająca do dziś era, której wstęp znaczy kompromitujący remis 0:0 w eliminacjach do Euro 1988 z Cyprem, absolutnym outsiderem. Pamiętam jak dziś. Za oknem lał deszcz, a na czarnobiałym ekranie telewizora majaczyło "nowe", jakże gorsze od "starego".
Z mistrzostwami Europy to akurat nie szło nam prawie nigdy. Po raz pierwszy zagraliśmy na nich dopiero w roku 2008, nie wychodząc jednak z grupy. 4 lata później, nie wykorzystując atutu własnych boisk i jakby za nic mając futbolową gorączkę, która ogarnęła kraj, powtórzyliśmy "sukces" zajmując w grupie ostatnie miejsce.
Wyjątkiem od reguły okazało się Euro 2016, gdzie kadra Adama Nawałki zaszła aż do ćwierćfinału, przegrywając starcie o wejście do najlepszej czwórki dopiero w rzutach karnych z Portugalią, późniejszym mistrzem Starego Kontynentu.
Ale potem była powtórka z rozrywki. Ostatnie miejsce w grupie podczas Euro 2020 i ostatnie również w roku 2024, bez względu na wynik starcia z Francją. Jak to pięknie powiedział po meczu z AustriąZbigniew Boniek: "Myśmy do tej dyskoteki weszli jako ostatni i żeśmy wyszli jako pierwsi. I to jest smutne. Jeszcze disc jockey się nie rozgrzał, a nas już w tym mistrzostwach nie ma".
A mistrzostwa świata? Już w dorosłym życiu przeczytałem, że pamiętny dla mnie mecz z Brazylią był zwieńczeniem mundialu, na którym generalnie graliśmy źle. A w każdym razie nie tak pięknie, jak wcześniej w Hiszpanii, Argentynie, Niemczech. Ale to i tak było coś na tle tego, co spotkać nas miało w przyszłości.
Dziś chętnie wyciąga się z telewizyjnych archiwów wywiad Dariusza Szpakowskiego przeprowadzony tuż po meczu z Canarinhos ze Zbigniewem Bońkiem, ówczesnym kadrowiczem, i Antonim Piechniczkiem kończącym pracę selekcjonera. To właśnie wtedy padły słowa, które na skutek licznych przeinaczeń urosły do rangi klątwy. W rzeczywistości żaden z rozmówców nie powiedział, że nie zagramy na mundialu przez kolejnych 16 lat. Ale to, co wpadło w eter, i tak warto przypomnieć.
– Absolutnie jestem daleki od kreowania atmosfery goryczy i załamania – stwierdził "Zibi". – W ostatnich czasach trzy razy uczestniczyłem w mistrzostwach świata i raz jako kibic w 74 roku. W tym czasie Polska dwa razy zajęła trzecie miejsce, raz piąte, raz odpadliśmy w jednej ósmej finału. Jeśli w następnych 4 edycjach mistrzostw świata osiągniemy podobny sukces, to będzie to satysfakcja dla zawodników, trenerów, ale zwłaszcza kibiców. Bo wychodząc na boisko gramy przede wszystkim dla kibiców.
À propos następnych edycji MŚ, klątwy nie było, ale... W 1990 roku na mundial we Włoszech w ogóle się nie zakwalifikowaliśmy. Nie było nas też 4 lata później w USA, nie zagraliśmy również we Francji w roku 1998. Za wysokie progi.
Po 16 latach pojechaliśmy w 2002 r. na mistrzostwa organizowane przez Koreę i Japonię. To właśnie tam zaczęliśmy się specjalizować w naszej narodowej dyscyplinie, jaką są mecze o honor. O tym, że wracamy do domu, było już wiadomo po dwóch grach. W ostatnim spotkaniu "bohatersko" ograliśmy jednak Stany Zjednoczone (3:1).
Nie inaczej było 4 lata później w Niemczech. 0:2 w meczu otwarcia ze słabym ponoć Ekwadorem, 0:1 w meczu o wszystko z Niemcami i 2:1 w meczu o honor z Kostaryką. Potem znów było kilka lat totalnej posuchy, po których w 2018 roku zagraliśmy w Rosji. 1:2 z Senegalem, 0:3 z Kolumbią i na osłodę mała pietruszka: 1:0 z Japonią.
Właściwie to wszystko pokazuje, że do meczu z Francją możemy przystąpić w roli... faworyta. Kto bowiem, jak nie biało-czerwoni, są mistrzem świata w grze o nic? No dobrze, ponure żarty na bok.
Macie chłopaki piłkę, pograjcie sobie
Z kolejnym klęskami polskiej reprezentacji nieodłącznie kojarzy mi się głos Dariusza Szpakowskiego, który – jak to malowniczo ujęła "Wyborcza", jest jak "Kevin sam w domu". Z tą różnicą, że nasza sportowa wigilia trwa przez rok cały i lat już w sumie kilkadziesiąt.
Niczym Al Pacino w finałowych scenach swoich filmów, zwykł Szpakowski raczyć nas monologami wieńczącymi kolejne nieudane etapy polskiej reprezentacji. Choć trudno w to uwierzyć, słynnych wywodów słucham już czwartą dekadę. Czasem traktują one o emocjach, często jednak też o przyczynach i wnioskach na przyszłość. Co się stało, że się stało i co z tym zrobić.
Rzecz w tym, że pytania te przewijają się w ogólnonarodowej debacie od końca lat osiemdziesiątych i jeszcze nie znalazł się taki, który byłby w stanie sformułować wiążącą odpowiedź. Wciąż zatem żywa pozostaje zagadka sportowo-demograficzna: jak to jest, że 40-milionowy naród nie jest w stanie wydać z siebie 11 wybitnych piłkarzy?
Każdy, kto przysłuchiwał się tej dyskusji, hipotezy zna na pamięć. Brak bazy szkoleniowej – to kiedyś. Brak myśli trenerskiej – to bardziej teraz. Problemem, na który zwraca się też uwagę, jest też obecnie migracja największych talentów za granicę w wieku zbyt młodym, by można było mówić o życiowej dojrzałości i zbyt zaawansowanym, by pozostawał jeszcze czas na naukę piłkarskiego fachu od podstaw.
Do tego dodać należy fizyczne predyspozycje należne nacji polskiej, nie tak gibkiej i zręcznej jak południowcy, a także umiarkowanie rozbudowany etos pracy w porównaniu ze społecznościami północno-zachodnich zakątków Europy. No i deficyty emocjonalne, wyłażące z zakamarków duszy w starciu z presją.
Rzecz w tym, że lata mijają, hipotezy się zmieniają, a efekt rozważań pozostaje bez zmian. Być może dlatego, że grę wchodzi trudny do ogarnięcia miks wszystkich tych czynników.
Taki paradoks przychodzi mi na myśl, dość przedziwny zważywszy, że piłka nożna ma w Polsce rangę sportu narodowego. Być może to się zmieniło w latach późniejszych, ale wracając pamięcią do swoich lekcji wychowania fizycznego, nie jestem w stanie przypomnieć sobie, by w ciągu 12 lat edukacyjnej mitręgi moje nogi (nie mówiąc o umyśle) dotknęła jakakolwiek myśl szkoleniowa w dziedzinie futbolu.
Do znudzenia ćwiczyliśmy dwutakt w koszykówce, serwis w siatkówce, rzut piłką lekarską na odległość oraz niezapomniany skok przez kozła, a nawet tak niszowe umiejętności, jak skok wzwyż techniką nożycową. Ale piłka?
Piłka w dziecięcej krainie, której granice wyznaczał tupot naszych małych stóp, była przedmiotem wszechobecnym, kiedyś grał w nią każdy. Przed szkołą, po szkole, na przerwach. Na WF też, rzecz w tym, że nikt nas tego nie uczył, przez co kopać z sensem i wyczuciem potrafili nieliczni.
Technika, taktyka? W mojej szkole pan od wychowania fizycznego rzucał piłkę na ceglaste klepisko, mówił "macie, grajcie se", po czym znikał w ciasnych zakamarkach pomieszczenia zwanego magazynkiem. Może wolał zapach składowanych tam piłek do kosza, nie wiem. W każdym razie my lataliśmy po boisku samopas.
Tak, genialnych Brazylijczyków też nikt chyba za młodu grać nie uczy, poza "ulicą". Nasi dawni medaliści z Niemiec i Hiszpanii również wyrośli z pokolenia, które do dyspozycji miało kawałek krzywego trawnika, czy betonowy plac i rzadko coś więcej. Jest więc jakaś część prawdy w tym, że szczególne warunki społeczne mogą pchać ludzi do czynów nadludzkich. Ale to absolutnie nie wyjaśnia wszystkiego.
Polski piłkarz nie ma luzu. Rusza się jak wóz z węglem
Futbol to też zjawisko, które ogarnia się zmysłem wzroku i docenia za wrażenia artystyczne, jakkolwiek pretensjonalnie to dla niektórych nie zabrzmi. Z tego właśnie powodu moje serce od blisko 30 lat jest białe (Hala Madrid!), a nie do końca potrafi być biało-czerwone. Jestem w stanie wymienić kolejne generacje piłkarzy przewijających się przez Real Madryt od lat 90., a nie do końca potrafię spamiętać, kto grał w polskiej kadrze kilka dni temu.
"Polski gangster nie ma luzu, rusza się jak wóz z węglem, a przydałoby się trochę polotu i finezji (...) – mówił niejaki Bolec w durnej, acz cieszącej komedii "Chłopaki nie płaczą". I choć został on za te (i inne) słowa brutalnie spostponowany, czyż nie piękny to materiał na kolejną parafrazę? Podmieńmy gangstera na piłkarza, a otrzymamy prawdę najświętszą.
Oczywiście, gra mało efektowna czasem przynosi rezultat, historia nie jeden zna przykład piłkarskich drwali, którzy jedynie tężyzną fizyczną, bezgranicznym zaangażowaniem i żelazną dyscypliną byli w stanie sięgać szczytów.
Jest następnym paradoksem, że największy od 1986 roku sukces na mistrzostwach świata osiągnęliśmy 2 lata temu w Katarze, grając futbol do cna wsteczny, prymitywny, kłujący wręcz w oczy. Dzięki temu wyszliśmy z grupy pierwszy raz od 36 lat. Dopiero w 1/8 odpadliśmy z Francją, gdzie w odróżnieniu od wcześniejszych spotkań, mimo porażki, pokazaliśmy światu nieco bardziej pogodne oblicze.
Ten mecz od początku był traktowany jako pojedynek niemal z góry przegrany, w którym po prostu trzeba się zaprezentować. Dokładnie tak, jak w sławetnych meczach o honor. Może jest więc prawda w twierdzeniu, że polskim piłkarzom siada psycha? Może faktycznie rozdmuchany do granic balon narodowych oczekiwań jest czymś, czego nie są w stanie mentalnie unieść?
W tym kontekście podzielę się jeszcze jedną refleksją. Jedynym dla mnie pozytywem czerwcowych dni, było pojawienie się w kadrze 19-letniego Kacpra Urbańskiego. Różne rzeczy już na temat tego chłopaka napisano. Mnie urzekł nie tylko dojrzały, tak niepolski styl poruszania się boisku i szczególna umiejętność nietracenia piłki za frajer, ale też coś, co nawet z telewizyjnego ekranu bije po oczach. On się nie boi.
Piłka to więcej niż sport. To współczesny substytut dawnych wojen
Piszę właśnie bardzo długi tekst na temat piłki. W sumie po co, zwłaszcza że okoliczności smutne, a i tematyka dla mnie zawodowo niecodzienna? Piszę, bo należę do tych, dla których futbol, to coś więcej, niż sport. To fascynujące zjawisko społeczne i kulturowe, a przy tym emocjonalna bomba zdolna kruszyć serca najtwardsze z twardych.
Jestem w stanie przychylić się do twierdzenia, że piłka nożna jest substytutem wojen, które w dawnych czasach narody lubiły prowadzić krew przelewając, a dziś mają szansę to robić w sposób dalece bardziej humanitarny. Stąd zapewne tyle w futbolowej retoryce patosu.
Nie oceniam, nie nadaję tej refleksji wektora, wiem, że zjawisko to osiąga często wymiar patologiczny. Mam na uwadze rzezie kiboli, karne zabójstwo Andresa Escobara, kolumbijskiego piłkarza, który na mistrzostwach świata w 1994 roku ustrzelił samobója w meczu ze Stanami, czy wreszcie konflikt militarny między Salwadorem a Hondurasem w roku 1969, za sprawą Ryszarda Kapuścińskiego zapamiętany jako "wojna futbolowa". Ale to wszystko pokazuje nieziemską moc, jaką kanalizuje w sobie piłka nożna.
Wielu powie, że futbol to sport prymitywny, jedna z niewielu czynności, które człowiek współczesny wykonuje nogami, choć ewolucja wyposażyła nas w chwytne dłonie odróżniające gatunek ludzki od większości mieszkańców planety. Czy nie jest jednak przedziwne, że ta prosta z pozoru rozrywka od dziesiątek lat daje pożywkę do intelektualnych rozważań wielkim umysłom?
W tym kontekście często przywołuje się słowa Alberta Camusa, urodzonego w Algierii francuskiego pisarza, który napisał kiedyś: "Po wielu latach, w trakcie których widziałem na świecie wiele rzeczy, wszystko, co wiem o moralności i powinnościach człowieka, zawdzięczam futbolowi". I choć nie jest to do końca pean na rzecz piłki, lecz raczej gorzka refleksja nad złem świata wyrażona kilka lat po zakończeniu II wojny światowej, tekst ten pokazuje, czym ta piłka jest w najnowszej historii świata.
Wzniosłość futbolu sprawia, że ronię co jakiś czas łzę nad osiągnięciami obcych mi facetów latających po boisku za niewielką białą kulką. Wzrusza mnie heroizm tych, którzy są w stanie odwracać wynik meczu w sytuacji wydawałoby się beznadziejnej, zwłaszcza jeśli są słabsi, skazywani na pożarcie.
Honor w pojęcie heroizmu wpisuje się jak najbardziej, tyle że nie zawsze i nie w każdych okolicznościach. W meczu o pietruszkę honor z wielkimi czynami ma tyle wspólnego, co wyprawa do warzywniaka po to właśnie warzywo. Raz jeden, drugi, a nawet trzeci dałem się z lekka ponieść narodowej euforii, wbrew wszystkiemu, co mówił zdrowy rozum spoglądając, co tam orły nasze grają. Ale więcej chyba nie dam się naciąć. Po meczu z Francją wyłączam się do odwołania.