Lata po śmierci jego książka nadal jest bestsellerem. "Ks. Kaczkowski to był gigant"

Aneta Olender
– To był gigant. Tacy ludzie się zdarzają raz na ileś tam lat – mówi w rozmowie z naTemat współautor książki "Życie na pełnej petardzie" Piotr Żyłka.
Trzy lata po śmierci ks. Jana Kaczkowskiego jego słowa i życiowa postawa wciąż inspirują. fot. Renata Dąbrowska / Agencja Gazeta
Ks. Kaczkowski zdaniem niektórych był "niepokorny". Zdaniem innych był po prostu prawdziwy i ponad wszystko kochał ludzi. Może dlatego słuchali go zarówno wierzący, jak i niewierzący. Sił dodawał szczególnie ciężko chorym i ich rodzinom. Nazywał siebie onkocelebrytą. Chorował na glejaka. Zmarł dokładnie trzy lata temu, a jego słowa wciąż budują i inspirują.

O tym, na czym polega fenomen ks. Kaczkowskiego, rozmawiamy z Piotrem Żyłką, redaktorem naczelnym DEON.pl i współautorem książki "Życie na pełnej petardzie", która wciąż jest na liście bestsellerów wydawnictwa.
Brakuje panu ks. Kaczkowskiego?


Jasne, że tak. Szczególnie biorąc pod uwagę, jak przez te 3 lata zmieniła się sytuacja w Kościele. Kryzys, skandale seksualne, pedofilia. Kiedy rozmawiam ze znajomymi, którzy z Kościołem mają mniej wspólnego albo są w ogóle niewierzący, to czasem trochę trudno patrzeć im w oczy. Nie wiem jak odpowiadać na ich zarzuty. Bo te wszystkie skandale, ukrywanie ich przez lata, czasem też stawanie po stronie oprawców, a nie ofiar, to wszystko jest naprawdę gorszące.

A reakcje niektórych ludzi Kościoła, w tym części hierarchów, są delikatnie mówiąc nie na miejscu. Brakuje wrażliwości, delikatności, zrozumienia, współodczuwania z ofiarami. W takich sytuacjach każde słowo i każdy gest jest ważny. Mamy do czynienia z dramatami, których większość z nas nie jest w stanie sobie wyobrazić. W ostatnich latach sam poznałem kilka ofiar, więc wiem z jak potwornymi zranieniami i problemami emocjonalnymi muszą sobie one radzić.

Teraz, kiedy ich dramaty wychodzą na światło dzienne, zbyt często ze strony Kościoła jest próba ochrony własnych interesów, uratowanie własnej twarzy, zamiast szczerej skruchy, przeprosin, wyciągnięcia wniosków i konsekwencji i - przede wszystkim - zaoferowania wszelkiej możliwej pomocy i wsparcia ofiarom. A Jan był właśnie taką osobą, która najbardziej zranionym, najsłabszym i pokrzywdzonym potrafił towarzyszyć i pomagać. Dlatego myślę, że jego głos byłby dziś pewnie jeszcze bardziej pilny i potrzebny niż jeszcze kilka lat temu.

Byłby potrzebny, bo ludzie chcieli go słuchać. Słuchali go.

Tak. Nie tylko dlatego, że mówił w atrakcyjny sposób i miał w sobie taki pierwiastek showmana. Myślę, że powodem, dla którego ludzie go słuchali,, dlaczego ja go też słuchałem i mu zaufałem, było to, że za słowami szedł u niego konkret działania. Za słowami szła codzienna harówa i służenie ludziom w hospicjum. Najpierw w tygodniu, na miejscu, gdzie najlepiej jak potrafił wykonywał obowiązki prezesa i kapelana, a potem w weekendy, kiedy jeździł po całej Polsce i zbierał pieniądze, żeby ludzie w hospicjum mieli jak najlepsze warunki. Tej służbie oddał się naprawdę do końca. I ludzie to widzieli.

No i jeszcze doszła jego śmiertelna choroba, dopadł go glejak. To dodawało mu niezwykłej autentyczności. Wszyscy wyczuwaliśmy to, że Jan jest człowiekiem, którego perspektywa bliskiej śmierci nie paraliżowała i dołowała, ale wręcz przeciwnie, dodało mu to niezwykłej odwagi. Nie musiał nic udawać, nie musiał kalkulować, był szczery do bólu

Po prostu był prawdziwy?

Dokładnie tak. A to niestety dziś nie jest takie oczywiste. Wielu ludzi, również w Kościele, cały czas się zastanawia, jak lawirować w różnych układach i grupach towarzyskich, żeby mieć z tego dla siebie jak najwięcej korzyści. Nieustanna kalkulacja. To bardzo wiąże ręce i na pewno nie sprzyja w byciu autentycznym.

Ksiądz Kaczkowski dawał przestrzeń do takiego myślenia, że najważniejszą zasadą w życiu jest po prostu "bycie dobrym człowiekiem"?

On przede wszystkim w ogóle zapraszał do myślenia. Ja - mimo wielu trudnych i złych rzeczy, które się dzieją w Kościele - wciąż mocno wierzę, że chrześcijaństwo to jest zaproszenie do ogromnej wolności. Również do zadawania trudnych pytań, nie przyjmowania niczego bezrefleksyjnie, pozwolenia też na to, żeby człowiek miał wątpliwości. W praktyce niestety nie zawsze jest tak różowo. Kościół istnieje 2000 lat i mam wrażenie, że po drodze pogubiliśmy wiele ważnych rzeczy. I z tą wolnością też jest różnie.

Pogubiliśmy się my - wierni? Czy chodzi też o Kościół jako instytucję?

Jan rozróżniał Kościół przez wielkie K i przez małe k. Przez wielkie K, to jest wspólnota, czyli my wszyscy, którzy staramy się - na tyle, na ile potrafimy - szukać relacji z Bogiem i próbujemy robić to wszystko, co z tej relacji powinno wynikać, czyli starać się, aby w życiu codziennym kochać, być otwartym no pomoc potrzebującym, budować mosty z inaczej myślącymi, dbać o wykluczonych, budować małymi krokami trochę lepszy świat.

A kościół przez małe k to instytucja. Jak dobrze wiemy, instytucje mają to do siebie, że bardzo łatwo ulegają zepsuciu, jakiemuś skostnieniu.
Ale wydaje się, że ksiądz Jan Kaczkowski reprezentował taką postawę, że to człowiek jest najważniejszy, a dopiero potem jest miejsce dla instytucji i jej zasad.

Bardzo dziwnie się czuję, kiedy padają takie pytania. Przecież ksiądz Kaczkowski nie powinien być jakimś zaskakującym wyjątkiem, tak powinien funkcjonować każdy ksiądz. Przecież bycie księdzem, to powinna być przede wszystkim służba wspólnocie i ludziom. Towarzyszenie im w trudnych sytuacjach. Bardzo smutne jest to, że kiedy mówimy o Janie, to jego postawa wydaje nam się być czymś skrajnie wyjątkowym.

Jednak bądźmy sprawiedliwi. To nie jest tak, że był tylko Jan Kaczkowski i nie ma żadnych innych sensownych księży, czy biskupów w Kościele. Ja sam znam sporo takich osób. Wiele z nich - warto w tym miejscu podkreślić działania wielu sióstr zakonnych i kobiet, których pozycja i znaczenie w Kościele wciąż są skandalicznie marginalizowane - robi codziennie niesamowitą robotę, po cichu i bez rozgłosu.

Ale prawdą niestety jest też to, że zbyt dużo ludzi ma fatalne doświadczenia w kontaktach z Kościołem. Zderzają się z skostniałością, zachowawczością, biurokracją, z jakimś skrajnym formalizmem. A przecież to nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem i Ewangelią.

W takim razie, czy można powiedzieć, że jeżeli ktoś spotkał ks. Kaczkowskiego na swojej drodze, to miał szczęście, ponieważ dzięki niemu inaczej patrzył na Kościół, na wiarę?

To była taka osoba, która budziła w ludziach, którzy go spotkali, ogromne przestrzenie nadziei. Nasza książka "Życie na pełnej petardzie" ukazała się już kilka lat temu, ale ludzie wciąż do mnie piszą, żeby podziękować za to, jak kontakt z Janem - czy to przez spotkania na żywo, czy przez książki - zmienił ich życie, dodał otuchy w trudnych sytuacjach, dał takiego pozytywnego kopa i siłę do działania.

Przypomina mi się jedna historia. To było zaraz po pogrzebie ks. Jana. Byłem w Sopocie i zaczepiły mnie dwie dziewczyny. Były młodymi lekarkami, które miały wybrane już specjalizacje, ale pod wpływem kontaktu z Janem, zmieniły decyzje, porzuciły wymarzone drogi kariery i postanowiły służyć ludziom hospicjach.

Jak widzisz, to jest coś zdecydowanie ważniejszego, niż tylko to, że dzięki niemu ktoś zobaczył Kościół z "ludzką twarzą" zamiast na przykład proboszcza grzmiącego z ambony albo nieznośnie patetycznego biskupa straszącego lewactwem, gejami, gender i Unią Europejską. On potrafił docierać do głębi. Dotykać naszego serca nas w taki sposób, że od razu chciało się być lepszym człowiekiem. Napisał pan kiedyś, że ksiądz powywracał życie niektórych osób do góry nogami. Pana też?

Na pewno był jedną z tych osób, która bardzo wpłynęła na to, co jest teraz dla mnie w życiu ważne. To, że dwa lata po jego śmierci razem z grupą przyjaciół wyszliśmy na ulicę, weszliśmy w świat osób bezdomnych i uruchomiliśmy ruch społeczny "Zupa na Plantach", który się rozprzestrzenił po całej Polsce, to w dużym stopniu też jego zasługa. Dodał mi odwagi, popchnął do działania.

Jest we mnie ogromna wdzięczność za to, że zwrócił moją uwagę, ale też i uwagę wielu innych ludzi, na osoby najsłabsze, zranione i wykluczone. Wpłynął na moją wrażliwość, na mój sposób myślenia.

Zresztą nie tylko na mój. Szczególnie pomógł też tym, którzy muszą się mierzyć z odchodzeniem i śmiercią bliskich. Mówił, że oswaja siebie i innych ze śmiercią.

Na czym polega fenomen ks. Kaczkowskiego? Jego słowa cały czas docierają do ludzi, inspirują.

To był gigant. Tacy ludzie nie rodzą się codziennie. Z jednej strony był osobą z ogromną wrażliwością, rozumiał ludzkie słabości i cierpienie. Z drugiej strony był bardzo odważny. Nie wszystkim się podobało, to co mówił i robił. A on jechał jak czołg przed siebie i się nie przyjmował atakami i krytyką.

W Kościele też mu nie zawsze było łatwo. Nie raz został skopany. Dlatego ta odwaga była bardzo inspirująca. Pokazał, że kochanie Kościoła nie oznacza, że trzeba akceptować wszystko co się w nim dzieje. Że nie można akceptować skandali, mierności, bylejakości, tego, że się nie szanuje wolności, godności i inteligencji człowieka. To też sprawiło, że ludzie się nim zachwycili. "Życie na pełnej petardzie", wasza wspólna książka, która pojawiła się w 2015 r. nadal jest wysoko jeśli chodzi o pozycje, po które sięgają czytelnicy. To chyba świadczy o tym, że ten zachwyt się nie skończył.

To prawda, ona cały czas żyje i jest czytana. A to, że ludzie wciąż po nią sięgają, nie jest efektem działania jakiejś machiny promocyjnej, tylko takiej serdecznej poczty pantoflowej. Ludzie czytają "Petardę" są poruszeni i polecają ją swoim bliskim, przyjaciołom, znajomym.

Sam tytuł "Życie na pełnej petardzie" nie jest jakiś tam kościółkowo-pobożno-grzeczno-odrzucający. Co ciekawe, książka lepiej się rozchodziła i rozchodzi w dużych księgarniach i sieciach, a nie w katolickich księgarniach. Dlaczego? Jedną z przyczyn na pewno jest te z to, że Jan w niebanalny sposób inspirował do odważnej zmiany życia. Ale tak konkretnie, bez ściemniania, że będzie łatwo, bez taniego coachingu. Tłumaczył jak ważna jest miłość, dbanie o relacje, codzienne wyrywanie się z naszych małych egoizmów i niepoddawanie się żadnym przeciwnościom.

To niby są oczywiste rzeczy, o których niby wszyscy wiemy, ale trochę trudniej nam wychodzi realizowanie tego w codziennym życiu. A on, nie tylko gadaniem, ale przede wszystkim konkretem swojego życia, pokazywał "patrzcie, tak się da!". Nie ma sytuacji bez wyjścia. Da się żyć w niesamowity sposób.

Jeśli ktoś mówi o ks. Janie Kaczkowskim, zawsze pojawiają się takie słowa księdza: "trzeba być przyzwoitym człowiekiem". To jedna z jego głównych zasad?

To było jedno z takich haseł, które było dla niego ważne. Mówił o byciu przyzwoitym, albo nawet przyzwoitym z wektorem na plus. Czyli mówił, że nie chodzi o to, żebyśmy zaraz nakładali na siebie jakieś wielkie wymagania i chcieli być doskonali. Chodziło mu o elementarne rzeczy. Takie jak wrażliwość, czułość, prostą codzienną miłość.

Chodziło mu także o szanowanie każdego człowieka. Bez względu na jego pochodzenie, światopogląd i wiarę. Takie absolutne minimum. Żebyśmy byli dla siebie dobrymi ludźmi. Nie skakali sobie do gardeł. Dzięki temu rzeczywistość wokół nas powoli się będzie zmieniać, świat będzie bardziej znośny. Zwracał uwagę na to, że człowiek jest tylko człowiekiem i ma prawo upadać, ale to nie oznacza, że nie jest kimś dobrym?

Tacy po prostu jesteśmy. Tak jesteśmy skonstruowani. Czasami potrafimy być naprawdę dobrzy i wychodzić ze swoich złych przyzwyczajeń i egoizmów, a czasami to nam kompletnie nie wychodzi. Jan uczył, żeby się tym nie frustrować, ale codziennie rano szukać sił i zaczynać od nowa.

Przychodzi mi taki obrazek do głowy... Chcę opisać pewną sytuację, żeby pokazać, że to wezwanie do szukania w sobie siły każdego ranka, to nie było tanie moralizatorstwo i teoretyzowanie. Po wydaniu książki jeździliśmy na mnóstwo różnych spotkań, po całej Polsce. Zazwyczaj nocowaliśmy w jednym hotelu. Rano pomagałem mu się zebrać.

Od pewnego momentu pomagałem mu także się ubierać, ponieważ był już w tak ciężkim stanie, że nie mógł tego robić sam. Zdarzało się, że słyszałem jak ciężko było mu wstawać, jak bardzo go czasem wszystko bolało kiedy się budził. Większość z nas w takiej sytuacji by się poddała i została w łóżku. Ale on wiedział, że ludzie na niego czekają, że te spotkania są dla kogoś ważne, że dają nadzieję. Dlatego zaciskał zęby, znajdował siłę, żeby wstawać i do nich iść.

Ksiądz Jan powtarzał cały czas, że nie był nikim wyjątkowym, ale jak się patrzy na to jak odbierali i nadal odbierają go ludzie, można wyciągnąć inne wnioski.

Był wyjątkowy. Tu nie ma co dyskutować. Takich ludzi spotyka się bardzo rzadko.

Chciałabym zapytać jeszcze o hospicjum. To chyba było coś najważniejszego dla niego.

To była jedna z jego najważniejszych misji życiowych. W tej przestrzeni zależało mu na kilku sprawach. Mówił - delikatnie denerwując niektórych w Kościele - że szacunek dla życia człowieka nie kończy na łonie matki. To był taki mały pstryczek w nos osób, które zaciekle walczą z aborcją, ale później, jeśli na przykład na świecie pojawia się słaby, chory, czy niepełnosprawny człowiek, to ich troska o to, co się z nim dzieje już nie jest tak radykalna.

Jan słusznie punktował taką hipokryzję i przypominał, że mamy dbać o człowieka, o jego godność, od samego początku do samego końca. Dlatego nawet jak już był ciężko chory, to wciąż jeździł do innych hospicjów w Polsce, żeby dzielić się swoim doświadczeniem. Tym jak mu się udało stworzyć puckie hospicjum na tak wysokim poziomie, z domową, ciepłą atmosferą.

Jak już wspomniałem nie tylko był prezesem, był też kapelanem, więc bardzo ważny był również dla niego bezpośredni kontakt z pacjentami, słuchanie ich do samego końca, rozmowa, delikatne towarzyszenie w tych najtrudniejszych chwilach. Tu znowu podkreślał istotę czułości, to żeby być z drugim człowiekiem. Ale też bez naiwności i głupiego gadania, że "na pewno wszystko będzie dobrze i z tego wyjdziesz". Zachęcał swoim przykładem, żeby przede wszystkim być obecnym.
W tych dniach, kiedy pojawiają się takie rocznice jak ta marcowa rocznica śmierci, jest pan przy księdzu myślami?

Jasne, że tak. Jestem mu bardzo wdzięczny za to, jak bardzo na mnie wpłynął. Trochę jest tęskno, trochę szkoda, że go tu z nami nie ma. Bardzo zależy mi na tym, żebyśmy o nim nie zapomnieli. Dzięki Bogu jest hospicjum, czyli taki jego żywy pomnik. Innego zresztą by sobie nie życzył. Nigdy nie chciał takich rzeczy. Zaczęła też działać fundacja im. ks Jana Kaczkowskiego, więc jestem spokojny, bo są ludzie, którzy dbają o twórcze rozwijanie tego czego nas wszystkich starał się uczyć.