Dramatyczne nagranie z pogotowia obiegło internet. Dyspozytor szczerze o kulisach swojej pracy

Daria Różańska
– Zawsze jest pytanie: dlaczego wieziecie do nas? Wielokrotnie zastanawiałem się, czy wzywać policję. Na przykład w sytuacji, kiedy drzwi SOR-u są po prostu zamknięte, a wiemy, że ten oddział ratunkowy jest czynny – opowiada nam Piotr Dymon, dyspozytor, ratownik medyczny i szef Zarządu Krajowego Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Ratowników Medycznych.
Przed niektórymi szpitalami ustawiają się długie kolejki karetek. Czasami pacjent na przyjęcie do szpitala musi czekać kilka godzin. Fot. Jakub Porzycki / Agencja Gazeta
Było kiedyś trudniej niż teraz?

Piotr Dymon, dyspozytor i ratownik medyczny: Niech pani zapyta, czy był dzień, kiedy nie było tak trudno jak teraz. Wtedy byłoby łatwiej odpowiedzieć. Ciężka praca to obecnie codzienność i dyspozytorów, i ratowników. Nigdy nie wiemy, czy o 19:00 skończymy. Bo często wracamy po 23:00, a jeszcze musimy zdezynfekować karetkę i w domu jesteśmy przed 1:00.

To dość złożony problem. SOR-y się zamykają, bo nie są w stanie przerobić takiej liczby pacjentów, a większość z nich ma koronawirusa albo podejrzenie zakażenia. Cała reszta – czyli ci z udarami, zawałami – niestety powoli sobie dogorywają.


Czytaj także: "Mamy rzucić go pod drzwi?!". Nagrania z karetki mówią wszystko o trudnej sytuacji szpitali

Dyspozytor ma poczucie, że to wszystko jest na jego głowie?


Myślę, że trochę tak. Jest dyspozytor przyjmujący zgłoszenie i na tym jego praca się kończy. Jest też dyspozytor wysyłający, który obsługuje zdarzenie, czyli dysponuje zespołami. Poza tym, jest dyspozytor główny, którego można nazwać kierownikiem zmiany. On w porozumieniu z wojewódzkim koordynatorem ratownictwa medycznego, przedstawicielem wojewody, ma rozwiązywać problemy.
I w praktyce tak się dzieje?


Tak, chociaż pomimo że dyspozytor główny ma większe ustawowe uprawnienia niż wojewódzki koordynator, to dla lekarza SOR jest nikim. Czasem jest tak, że koordynator wojewódzki jest bezsilny, bo nikt nie chce przyjąć pacjenta.

Jeśli mamy w mieście cztery czy pięć SOR-ów, które nagle zostały zamknięte, to nie mamy, gdzie pacjenta zawieźć.

I co wtedy się robi? Dzwoni się po policję i sporządza notatkę, że szpital odmówił przyjęcia pacjenta?

Tak się czasami robi, choć nie wiem, czy to właściwe rozwiązanie. Z jednej strony SOR nie ma prawa się zamknąć, ale z drugiej strony po ludzku patrząc – nie ma mocy przerobowych. Więc wysyłanie policji ma chyba tylko jeden cel.

Żeby mieć podkładkę?

No tak.


Jeśli pacjenta nie chciano przyjąć w czterech szpitalach i nastąpił zgon, to kto jest winny?


Najczęściej – według prokuratury – w takiej sytuacji winny jest ten, kto został przy pacjencie, czyli zespół ratownictwa medycznego. Problemem jest to, że teraz szpitale przyjęły taktykę, by nie rejestrować pacjentów. Bo osoba zarejestrowana jest już teoretycznie pacjentem szpitala, nawet jeśli oczekuje w karetce.

Tak więc szpitale nie odmawiają przyjęcia pacjenta, bo to się dość często zdarzało, tylko mówią: będziecie czekać 8-10 godzin na jego rejestrację.

Czyli czeka się przed szpitalem na rejestrację przez 8-10 godzin, a gdyby stan zdrowia tego pacjenta się pogorszył, to odpowiedzialni są ratownicy?


Najczęściej ratownicy albo dyspozytorzy.

Bo?

Bo nie przekierowali do innego szpitala. Dyspozytor może przekierować pacjenta, ale w pewnym momencie te możliwości się kończą.

Czasem zastanawiam się, co jest gorsze: czy jeżdżenie z pacjentem od szpitala do szpitala (i tam najczęściej dają odmowę, wtedy winny jest ten, kto odmówi), czy stanie do bólu przed jednym szpitalem, aż pacjent zostanie przyjęty.

Nie ma złotego środka. I możliwości się kończą, bo jeśli koordynator wojewódzki mówi, że następny wolny szpital jest 80 kilometrów dalej, to pojawia się kolejne pytanie: jechać z ryzykiem, że pacjentowi może się coś stać, a i na miejscu może się okazać, że już jednak w szpitalu miejsca nie ma. Dziwaczna logistyka. I nie ma gdzie pacjenta przekazać.


I ma się świadomość, że stan tego pacjenta w każdej chwili może się pogorszyć.


To są ekstremalne zakończenia. Ale zdarzają się i takie sytuacje: pacjent wstaje i mówi "ja to pierdolę", wyciąga telefon komórkowy z piżamy, dzwoni po taksówkę i wraca do domu.

Trudno mu się dziwić.

Jak ktoś siedzi przed szpitalem 8-10 godzin... W normalnej sytuacji już byłby na oddziale albo w domu. Na szczęście teraz osoby, które są przywożone do zabiegów: z zawałem, udarem, są dość szybko przyjmowane. Tam jeszcze nie ma zatorów.

Największy problem jest z pacjentami internistycznymi i z tymi, którzy mają objawy typowe dla COVID-19.

Ile najdłużej czekał pan w karetce z pacjentem na jego przyjęcie?

Ja osobiście spędziłem w kombinezonie ponad pięć godzin. Pracuję w Małopolsce i rekordem u nas jest oczekiwanie od 6:30 do 21:15. To czas od momentu przyjazdu po pacjenta aż do powrotu z nim do domu. Bo ostatecznie nie został przyjęty – tak zadecydował lekarz.

Tu nie ma można winić personelu medycznego. My wykonujemy określone zadania. Poza tym, ten system od lat trzymał się jak na plastrach. I wiadomo, że one w końcu zaczną puszczać. I tak to teraz wygląda.

Wczoraj było 8 100 zachorowań, a w całym kraju mamy około 1 600 zespołów ratownictwa medycznego. Wystarczy, że co czwarta z tych osób wezwie karetkę i nie mamy wolnego zespołu ratowników. A to tylko osoby, u których zdiagnozowano COVID-19, a nie mówimy o wypadkach, udarach, zawałach, zatrzymaniach krążenia.

Często zdarza się też, że wieziemy pacjenta, a później okazuje się, że on jest dodatni. I jest kolejnym problem: zespół powinien się zdezynfekować, jeśli nie miał odpowiedniego zabezpieczenia, to powinien iść na kwarantannę i mamy efekt domina.

Co jest teraz największym lękiem w Waszej pracy: że pacjent Wam umrze na dyżurze, że się zakazicie?

Trzymałem się przez 7 miesięcy, ale od wczoraj jestem dodatni. Nie wiem, gdzie załapałem: czy w pracy, czy w sklepie. Zacząłem się źle czuć, zrobiłem wymaz i okazało się, że jestem zakażony. Teraz czekam na informację z sanepidu.

Kiedyś mi się wydawało, że największym problemem w całej tej epidemii będzie to, czy człowiek wróci do domu po dyżurze, czy pójdzie na kwarantannę. Teraz rzadko się zdarza kończyć pracę o czasie. Ale i tak najgorsza jest ta niewiadoma, czy aby czegoś do domu nie przyniosę.

Jak jestem młody, sprawny i raczej zdrowy, to zakładam, że będę przechodził to zakażenie w miarę łagodnie. Choć nie wiem, czy za łagodny można uznać taki kaszel, że człowiekowi aż się ciemno przed oczami robi. Ale rodzice, rodzina – nie wiemy, jak oni przejdą zakażenie, jaką mają odporność.

Praca dyspozytora jest teraz dużo bardziej stresująca?

Praca dyspozytora zawsze była stresująca. Przed wprowadzeniem teleporad dyspozytor był jedną osobą w naszym kraju, która na podstawie rozmowy telefonicznej – zgodnie z prawem – decydowała, czy zespół ratowników ma przyjechać. Teraz to się zwielokrotniło.

Mamy być ostatnią linią obrony – działać tylko w nagłych przypadkach, ale w tym momencie to się zupełnie odwróciło. I dyspozytornia jest pierwszym kontaktem. Pacjent to nam mówi, że się źle czuje.

Bo do lekarza POZ nie może się dodzwonić, do przychodni nie może pójść, więc ludzie dzwonią na 999. I myślą, że jest nas mnóstwo. A w całym kraju jest niecały tysiąc dyspozytorów. W każdym województwie są dwie-trzy dyspozytornie.

Co robi dyspozytor, kiedy sytuacja jest ekstremalnie trudna?

Osobą, która ma zapewnić pacjentowi miejsce w szpitalu albo rozstrzygnąć konflikt, jest wojewódzki koordynator ratownictwa medycznego. On działa z ramienia wojewody.

Zabezpieczamy się. Mimo że w rozmowie telefonicznej pytamy, co robić, gdzie skierować pacjenta, jeśli jest odmowa przyjęcia go w szpitalu, to od razu wysyłamy maila, żeby był ślad.

Maila do koordynatora wojewódzkiego?

Tak, jeśli jest odmowa przyjęcia pacjenta, to tak robię, żeby był ślad: ten i ten zespół przed szpitalem stoi tyle, ten i ten zespół ma odmowę. Chodzi o to, żeby tę odpowiedzialność przenieść na osoby odpowiedzialne za znalezienie miejsca dla pacjenta. Dyspozytor może nakazać zespołowi pojechać do szpitala, ale nie może zmusić lekarza dyżurnego, by przyjął pacjenta.

Jaki stosunek mają lekarze SOR do dyspozytorów?

Zawsze jest pytanie: dlaczego wieziecie do nas. Ustawa zakłada jasno, że mamy kierować pacjenta do najbliższego oddziału ratunkowego. Natomiast, czy go przyjmą, to już bardziej skomplikowana sprawa. Czasami wchodzi w to koordynator wojewódzki, policja. Wielokrotnie zastanawiałem się, czy wzywać policję.

W jakich sytuacjach pan to rozważał?

Na przykład w sytuacji, kiedy drzwi SOR-u są po prostu zamknięte, a wiemy, że ten oddział ratunkowy jest czynny.

Czyli lekarz z SOR zdecydował, że więcej pacjentów nie przyjmie, zamknął drzwi i "róbcie co chcecie"?

Trochę tak. I w tym momencie zawsze zastanawiałem się, czy wzywać policję. Na szczęście do tego nie doszło. Zawsze udawało mi się tego pacjenta gdzieś "upchnąć".

Najtrudniejsze w tym wszystkim jest to, że czasem ten pacjent w karetce z personelem siedzi kilkanaście godzin. Wielokrotnie było tak, że człowiek przyjeżdżał pod szpital w niezłej kondycji, po czym zostawał przekazany albo po zatrzymaniu krążenia, albo nikt go w ogóle już nie przyjmował.

Zdarzały się zgony w karetce w oczekiwaniu na przyjęcie do szpitala?

Niestety. To nie jest do końca wina personelu.

Rozumiem, ale później to Wy zostajecie z wyrzutem sumienia, bo ktoś na waszym dyżurze umarł, czekając na dostęp do szpitala.

Wyrzuty to swoją drogą. Jak ktoś długo pracuje w zawodzie, to ta empatia się spłyca. Choć to zawsze zabiera się ze sobą do domu.

Jak opadną emocję, to zawsze znajdzie się doradca, który mówi o tym, że można ubiegać się o odszkodowanie. I zaczyna się batalia sądowa.

Zdarzyło się panu, by pacjent umarł na pana dyżurze?

Przez 22 lata pracy takich zdarzeń było kilka, ale nie liczę ich. Na szczęście nie miałem jeszcze sytuacji, gdy pacjent zmarł w karetce, którą staliśmy kilka godzin przed szpitalem. A takie sytuacje się zdarzają.

Mam znajomych, którzy reanimowali pacjenta w karetce przed szpitalem. Nie było możliwości, by go przyjąć. Zawsze trzeba patrzeć z dwóch stron. My mierzymy się dziś z wieloletnimi zaniedbaniami w ochronie zdrowia. Nikt nie zakładał, że wyniknie epidemia, która rozłoży system.

Na łopatki…

Choć ten system dawno leżał i kwiczał, teraz ktoś go podobijał tak, że nie wiadomo, gdzie ręce włożyć. A później ktoś nam mówi, że brakuje nam zaangażowania albo radzi, byśmy jedli jabłka.