Terror body positive. Ta rewolucja zaczyna pożerać własny ogon

Helena Łygas
Zapowiadało się pięknie. Ciałopozytywność wydawała się nowym, wspaniałym światem, w którym jest miejsce dla wszystkich twarzy i sylwetek, a bardziej od wyglądu i BMI liczy się akceptacja, zdrowie i troska – zarówno o siebie, jak i o innych. Tyle że ruch body positive coraz częściej dryfuje w stronę głoszenia półprawd w imię walki z kulturą diety i fatfobią.
Body positive, czyli ciałopozytywność to jeden z ważniejszych trendów ostatnich lat fot. Unsplash / AllGo
Kilka lat temu cieszyłam się, że nadchodzi nowa era. I wcale nie o wieszczącą pokój i zrozumienie Erę Wodnika chodziło, ale o erę body positive lub też – jak kto woli – ciałopozytywności.

Gdy dorastałam, uważało się, że idealne ciało ma Kate Moss. Figur takich jak moja – o szerokich biodrach i masywnych udach – nie można było zobaczyć nawet w reklamach bielizny. Bodajże jedyną postacią popkultury o tego typu sylwetce była wówczas Jennifer Lopez, ale ona była w końcu latynoską seksbombą. Latynoskim seksbombom, w przeciwieństwie do 14-letnich okularnic, bujne kształty po prostu pasują.


Cieszyłam się, że dzięki body positive nowe pokolenie nastolatek będzie wyrastało otoczone bardziej inkluzywnymi wzorcami i z ekscytacją obserwowałam pierwsze jaskółki zmian.

Kobiety pokazujące ciała po ciążach i szwy po cesarkach, vlogerki urodowe niewstydzące się zmiany trądzikowych, pierwszą okładkę "Vogue’a" z modelką plus size, projekty artystyczne pokazujące urok rozstępów, czy wreszcie moją ulubioną Lenę Dunham z cellulitem na okładce "Glamour", które wyretuszowała wyłącznie polska redakcja.

Jak pokochałam ciałopozytywność


Po latach przedawkowywania Photoshopa i bicia pokłonów rozmiarowi "zero", popkultura zaczęła normalizować normalność. W mediach zaś można było przeczytać wreszcie, że przeciętna kobieta nosi spodnie w rozmiarze XL a nie M, którego nazwa pochodzi jak na ironię od słowa "medium".

Wiele z nas dopiero kilka lat temu dowiedziało się, że cellulit, przedstawiany w reklamach jak grzybica albo opryszczka – coś, co się leczy – ma ponad 85 proc. kobiet.

Ciałopozytywność rękami swoich aktywistek, sojuszniczek i zwykłych kobiet odwaliła olbrzymią robotę. Zwiększyła różnorodność ciał pokazywanych w mediach, zaczęła mówić o kobiecej fizjologii bez tabu, edukować na temat fat shamingu i tego, jak ważne są komunikaty dotyczące jedzenia, wyglądu i wagi, które słyszymy jako dzieci.

Dodatkowo, choć nie wiem, czy nie przede wszystkim, body positive przeciwstawiło się traktowaniu ciała jako wroga, którego w bólu i pocie czoła trzeba ujarzmiać. Dawać wycisk na siłowni, zamalowywać, obciskać majtkami wyszczuplającymi, czasem głodzić, nieustannie depilować, peelingować i kremować. "Rób co chcesz, ale pamiętaj, że nic nie musisz" – zdawała się mówić kobiecym wielogłosem nowa, wspaniała ciałopozytywność.

Children of the revolution


Tyle że każda rewolucja zjada w końcu swoje dzieci. A gdy je wypluwa, tak fajnie już nie jest. Patrzę na mój zalany ciałopozytywnym contentem Instagram i czasem nie chce mi się wierzyć w to, co czytam. Podobnie skacze mi ciśnienie od sekcji komentarzy pod artykułami i postami dotyczącymi otyłości.

I nie mam tu wcale na myśli obrzydliwych obelg pod adresem aktywistek i osób otyłych. Że hejt w sieci jest, był i będzie, a kobiety wciąż obraża się w pierwszej kolejności krytykując ich wygląd i odnosząc się do domniemanej seksualności, nie jest dla mnie niestety żadną nowością.

Dziewczyna o wydatnych ustach przeczyta o sobie, że jest – pardon le mot – "lachociągiem", taka o sztucznych rzęsach, paznokciach i doczepianych włosach, dowie się, że jest "pustakiem".

Szczupła będzie "anorektyczką" i usłyszy nieśmiertelne: "facet nie pies, na kości nie poleci", a gruba zostanie "świnią". Nawet i mój, zdawać by się mogło, dość przeciętny wygląd prowokuje niekiedy czytelników, do poinformowania mnie, że jestem "brzydką lesbą z kotem" (sorry, mam psa).

Ale do meritum. Poprawność polityczna to supersprawa, ale używana bez umiaru może wypaczać obraz rzeczywistości. Także tej ciałopozytywnej.

Gdy pod artykułem na blogu naukowym czytam oskarżenia, że autor szkaluje osoby otyłe, bo "nie każdy jest gruby, dlatego, że za dużo je" nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Jasne, że nie każdy. Otyłość może być powodowana także przez choroby towarzyszące albo przyjmowane leki, ale (zatkajcie uszy snowflake’i) w druzgoczącej większości przypadków jej przyczyną jest niezdrowa dieta połączona z nadmiarem przyjmowanych kalorii i brakiem ruchu.

Kwestie takie jak stres, niedobór snu, predyspozycje genetyczne czy zaburzenia mikroflory jelitowej, o których rozpisują się aktywistki plus size to czynniki sprzyjające, a nie główna przyczyna otyłości.

Nie zmierzam tu do jakiegoś taniego moralizowania, tym bardziej, że odchudzanie to często bardziej złożona sprawa niż "deficyt kaloryczny i sport", z czym zresztą świetnie rozprawia się część aktywistek. Niech każdy wygląda i żyje jak chce.

Chcę oglądać duże dziewczyny online i słuchać tego, co mają do powiedzenia o dyskryminacji (od rynku pracy, przez towarzystwo z siłki, aż po marki odzieżowe). Na domiar uważam, że każde ciało jest ciałem na plażę (i to w kostiumie, nie w worku pokutnym). Ale na boga, nie przemilczajmy wyników badań pod płaszczykiem sprzeciwiania się fatfobii.

Trzeba walczyć z niesprawiedliwym stereotypem "leniwej grubaski" i uczyć akceptacji ciała, niezależnie od rozmiaru, ale wciskanie narracji ocierającej się o "tuczy wszystko, tylko nie jedzenie" zakłamuje rzeczywistość.

Pewnie, że są osoby, które mimo zdrowej diety i aktywnego stylu życia mają nadwagę, podobnie jak są osoby, które palą całe życie i umierają w znakomitym zdrowiu w podeszłym wieku. Ale to tylko dowody anegdotyczne.
Nic, co ludzkie nie powinno być nam obce. Łącznie z ciałem, niezależnie od jego kształtów i rozmiarówfot. Monika Kozub / Unsplash

"Gdyby diety działały, wszyscy bylibyśmy szczupli"


Moje najnowsze, niestety nie mogę powiedzieć, że również najulubieńsze odkrycie w świecie body positive to teoria, że diety odchudzające nie działają, bo "gdyby działały, wszyscy bylibyśmy szczupli".

Doceniam chwyt retoryczny, ale dieta to nie ibuprom, który połykasz i ból głowy masz –nomen omen – z głowy. Co ciekawe, na poparcie tej ryzykownej tezy są nawet stosowne badania. Pokazują, że większość osób, które się odchudzają, wraca do poprzedniej lub nawet wyższej wagi w ciągu pięciu lat od zakończenia diety.

I w tym momencie mogłabym poddać się tej pocieszającej narracji spod znaku "to nie moja wina, to złe diety nie działają". Pięć lat temu wróciłam z Włoch. Pół roku objadania się pizzą i makaronem przełożyło się na dodatkowe 8 kilo. Zrzuciłam 9, a po pięciu latach jestem cięższa już nawet o 10 kilo.

Czyżby więc odchudzanie się nie powiodło, a dodatkowe dwa kilo jest policzkiem wymierzonym mi przez zwodniczą kulturę diety? Nie kochani, to tylko moja miłość do frytek, wspomagana pandemiczną pracą z domu w pakiecie z małą ilością ruchu i jedzeniem na dowóz.

Badania może i pokazują pewną prawidłowość, ale interpretacja "diety nie działają" jest populistyczna. Przez pięć lat ludzie mogą zmienić miejsce zamieszkania (brak bazarku z warzywami pod blokiem?), sposoby spędzania czasu wolnego (mniej wyjść ze znajomymi, więcej Netflixa pod kocem?), tryb pracy (z aktywnego na siedzący), nawyki żywieniowe (zamiast gotowania – gotowe dania). Nie wspominając już, że zmienia się też ich metabolizm.
Wiele osób z nadwagą, będzie miało lepsze wyniki badań niż ich szczuplejsi rówieśnicy, ale nie jest to żadna prawidłowośćfot. Unsplash / Womanizer Wow
Kolejna kwestia, o której w kontekście wspomnianych badań u aktywistek body positive nie przeczytamy: jak wyglądały te nieudane próby odchudzania? Nie trzeba mieć doktoratu z dietetyki, żeby domyślić się, że cuda spod znaku "1000 kcal" czy inne diety Dukana, to prosta droga do rozregulowania sobie metabolizmu i efektu jo-jo.

Nie lepiej wygląda chudnięcie na dietach pudełkowych. Może i kilogramy lecą, ale gdy pudełka się kończą, korzystająca z nich osoba nie zyskuje umiejętności gotowania zdrowych posiłków, albo najzwyczajniej w świecie nie ma na to czasu.
Wmawianie rzeszy często młodych followersów, którzy nierzadko sami mają nadwagę lub chorują na otyłość że "diety nie działają", jest po prostu szkodliwe społecznie. To tak, jak by powiedzieć heroiniście, żeby nie szedł na odwyk, bo niewielu osobom udaje się wyjść z nałogu.

Niemoralne metamorfozy


Kolejnym motywem rozpropagowanym przez polskie ciałopozytywki jest hejtowanie zdjęć metamorfoz sylwetki "przed i po", jakie wrzucają na swoje profile m.in. Ewa Chodakowska czy Anna Lewandowska, ale też zwyczajne dziewczyny, które po prostu chcą pochwalić się, że schudły albo zaczęły ćwiczyć.

Dlaczego tego typu zdjęcia miałby być złe? Ano dlatego, że pokazują wersję "grubszą", jako coś nieakceptowalnego, ciało z którym trzeba walczyć. I okej, rzeczywiście można to tak odbierać.

Ale metamorfozy w pierwszej kolejności są dowodem ciężkiej pracy osób, które je wrzucają i są z siebie dumne. Mają do tego pełne prawo. Równie dużo sensu miałoby oburzanie się na ludzi, którzy dzielą się zdjęciami z obrony pracy magisterskiej albo egzotycznych wakacji. Przecież osobom, które rzuciły studia, a na wakacjach były w Ustce, może być przykro! Klasizm i przywilej bogactwa!

Sekciarski terroryzm


Kultura diety. Termin szczególnie popularny w nurcie body positive. Warto zdawać sobie sprawę, że żyjemy w społeczeństwie, w którym odchudzanie się, bycie fit i testowanie kolejnych cudownych spirulin, młodych jęczmieni i innych błonników spożywczych jest po prostu modne. Bycie na diecie staje się jednak czymś więcej – nieomal cnotą moralną.

Kultura diety propaguje określone wzorce i terroryzuje tych, którzy nie chcą wstąpić w jej szeregi. Chodzi tu oczywiście o pieniądze. Kobiety, ale i mężczyźni, wydają tysiące złotych rocznie w nadziei na smuklejszą sylwetkę, brazylijskie pośladki, sześciopaki na brzuchu i energię życiową czerpaną z soku z selera i szpinaku. To gigantyczna branża przynosząca z roku na rok coraz większe dochody.

Tyle że z przeklinaniem kultury diety jest trochę tak, jak z przeklinaniem konsumpcjonizmu. I jedno i drugie jest szkodliwe, ale tylko dla osób, które zinternalizują działające w ich ramach zasady.

Terror bycia fit i posiadania najmodniejszych gadżetów jest niebezpieczny szczególnie dla osób młodych. Dojrzały człowiek z wszechobecnej kultury diety może skorzystać. I nie mam tu na myśli wykupienia karnetu na siłownię w promocyjnej cenie.

Dzięki propagandzie odchudzania i ćwiczeń, internet jest pełen nie tylko dziwacznych jadłospisów, ale też sensownych porad dietetycznych, darmowych programów treningowych, ale przede wszystkim rzetelnej wiedzy o żywieniu.

To nie szalone lata 90. z gazetowymi pomysłami na "diety marchewkowe" i "detoksy oczyszczające", ale rezerwuar wiedzy, z którego można uszczknąć coś dla siebie.
XXI wiek ma jeden plus. Rozszerza definicję jeśli nie piękna, to przynajmniej atrakcyjnościfot. Hanna Postova / Unsplash
W polskich szkołach dzieci uczą się, że są jakieś białka, jakieś tłuszcze, węglowodany i cukry, a zdrowa dieta powinna być różnorodna i dobrze zbilansowana. Pokazuje się im też piramidy żywieniowe. I to właściwie tyle.

A kultura diety, oprócz całego syfu, popularyzuje wiedzę o żywieniu. O cudach takich jak indeks glikemiczny, znaczeniu flory jelitowej czy powszechnym w Polsce niedoborze kwasów tłuszczowych omega dowiedziałam się nie inaczej, jak szukając porad dotyczących odchudzania w sieci.

To, że wiele osób ma problem z selekcją informacji, a przede wszystkim z rozróżnieniem wiarygodnych źródeł od tych podejrzanych, to już zupełnie inna kwestia, również sprowadzająca się w zasadzie do braków w edukacji szkolnej.

Otyły nie jest niezdrowy. Ale będzie


Kolejną agendą ruchu body positive jest wybicie ludziom z głowy przekonania, że gruby znaczy niezdrowy. I słusznie. Wiele osób z nadwagą będzie miało lepsze wyniki badań niż ich szczuplejsi znajomi.

Ale nie oszukujmy się. Otyłość jest chorobą. W Stanach to już druga najczęstsza przyczyna przedwczesnej śmierci. To, że otyła 20-latka jest sprawna i zdrowa, nie oznacza, że po 20 latach życia z otyłością jej organizm będzie w równie dobrym stanie. Znacznie większe są szanse, że jednak nie będzie.

Mój ojciec jest ortopedą. Jednym z częstszych zaleceń, które wydaje u ludzi w średnim wieku, jest polecenie schudnięcia. Ciałopozytywne aktywistki powiedziałby pewnie, że jest fatfobem. Rzeczony fatfob pół życia ważył 100 kilo, po czym schudł 30, żeby uniknąć operacji biodra. Dlaczego? Bo cudów nie ma. Jest za to statystyka.

Nadprogramowe kilogramy to nie tylko większe ryzyko cukrzycy, podwyższonego cholesterolu, nadciśnienia i zakrzepicy, ale też obciążenie stawów i kości. Blogerki plus size oczywiście zdają sobie z tego sprawę, ale nie poruszają tak fatfobicznych tematów. Oczywiście nie muszą, szkoda tylko, że tak chętnie wypowiadają się na inne tematy około zdrowotne, przeważnie nie mając fachowej wiedzy.
fot. Pixaby / lovelee_lunaz
Ciałopozytywne aktywistki rozpisują się też o spożywaniu czy gotowaniu posiłków jako silnie więziotwórczym rytuale. Nie sposób się nie zgodzić. Wiecznie odchudzająca się osoba, która odmawia sobie jedzenia z lęku przed przytyciem, rzeczywiście może mieć problemy, żeby w pełni cieszyć się kolacją z przyjaciółmi.

Na profilach body positive nie znajdziemy za to drugiej strony medalu. Nie przeczytamy, że otyłość może wyłączyć z więziotwórczego chodzenia ze znajomymi po górach albo całodziennej wycieczki rowerowej.

Pozytywki negatywne


Last, but not least – im dłużej przyglądam się polskiemu środowisku body positive, tym trudniej oprzeć mi się wrażeniu, że wbrew nazwie, nie ma tam za wiele "pozytywności".

Pasywno-agresywne odpowiedzi na komentarze osób nie do końca zgadzających się z "linią partii", ironizowanie na temat wysiłków osób usiłujących schudnąć, hejtowanie jakichkolwiek restrykcji pokarmowych (choćby miało to być niewinne ograniczanie cukru), no i naciąganie/przemilczanie faktów. Coś ci nie pasuje? Nie zgadzasz się? Fatfobem jesteś i nic co fatfobiczne nie jest ci obce.

Gdy kilka tygodni temu Maffashion skrytykowała kiepskie stylizacje przygotowane w telewizji śniadaniowej przez stylistkę plus size, ciałopozytywki uznały, że nie o niski poziom pracy stylistki chodzi, ale (zgadnijcie) o fatfobię blogerki. Nie pomogły tłumaczenia Maffashion, że zarzuty są śmieszne, bo nawet w ramach własnej marki szyje większe rozmiary i współpracuje z modelką plus size. Dlaczego? Bo w większej rozmiarówce blogerka oferuje tylko dresy, co widocznie też jest fatfobiczne.

Chciałabym ciałopozytywności uczącej otwartości, tolerancji i radości z życia niezależnie od rozmiaru, a nie przedstawiającej wizję świata, w której chęć schudnięcia jest zła, bo to "uleganie terrorowi kultury diety".

Ruchu body positive, który nie tylko uświadamia, że niewłaściwe odchudzanie może być bardziej szkodliwe niż utrzymywanie stałej wagi, ale też omawia psychiczne i emocjonalne problemy związane z odchudzaniem, czy pójściem na siłownię, gdy jest się osobą plus size.

Aktywistek, które mówią o tym, że to ile ważysz, nie świadczy o tym, jakim jesteś człowiekiem, ale nie odmawiają głosu tym, którzy mają tzw. przywilej szczupłości, więc i tak "nie zrozumieją".

Chcesz podzielić się historią albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl
Czytaj także: Miasteczko, katolicka rodzina i transdziewczyna. "Wiele się zmienia, ale sobą jest się całe życie"