Trudno się otrząsnąć z tego mroku i brudu, ale... "Na wodach północy" to serial obowiązkowy

Alicja Cembrowska
Brud i obrzydlistwo. Mrok, który wciska się pod czaszkę i szczelnie wypełnia każdy fragmencik ciała. Chłód przenikający tak mocno, że aż boleśnie. Dyskomfort patrzenia. Smród, który wręcz da się poczuć. Tak, wiem, że to mało zachęcający opis, ale "Na wodach północy" to jeden z lepszych seriali, jakie widziałam w 2021 roku.
"Na wodach północy" to miniserial na HBO GO Kadr z serialu "Na wodach północy"/HBO


Dlaczego? Głównie dlatego, że 5-odcinkowy brytyjski serial historyczny w ciekawy sposób zmienia narrację. Nie serwuje nam kolejnej ugładzonej i pokrzepiającej opowiastki o "europejskich, białych bohaterach", którzy bohatersko wyprawiają się w najdalsze krańce Północy, by bohatersko robić coś, a potem bohatersko wracać do domu (lub bohatersko ginąć w imię czegoś).


Załoga wygnańców

"Na wodach północy" to historia jednej wyprawy wielorybników. Wyprawy, której cel jest bardzo jasny i prosty – pieniądze. Na statek "The Volunteer" nie wsiadają żadni bohaterowie. To grupka zagubionych dusz, uciekinierów, potępieńców, wyrzutków, alkoholików. Reżyser Andrew Haigh nie pokazuje losów tej przeklętej ekipy w wymuskany, estetyzowany, hollywoodzki sposób. Tutaj nie ma miejsca na romantyzm.

Bo życie tych ludzi w 1895 roku dalekie było od romantyzmu. Filmowi wielorybnicy i harpunnicy nie mają do kogo wracać, raczej nie mają żon i rodzin. Potrzeby seksualne załatwiają za drobną opłatą w portach, bez zastanowienia prowadząc handel wymienny chorobami wenerycznymi, mendami i wrzodami. Ewentualny głos rozsądku zalewają rumem.

Truchło psa, strugi krwi, odzieranie foki ze skóry, przepocone ubrania, pożółkłe zęby, tłuste włosy, bezsens, beznadzieja i ciężka praca, która pozwala zapomnieć – to ich codzienność. A zapominać mają o czym. Wyprawa na daleką Północ jest próbą ucieczki przed swoim marnym życiem. Jak zauważa kapitan Brownlee (Stephen Graham), wielorybnicy są zwykle "uchodźcami z cywilizacji". Każdy ma swój powód, by wyruszyć w ryzykowną i trudną wyprawę – tak, od narracji o "pełnej przygód wyprawie" reżyser również odchodzi, bo takich "przygód" to nikt by nie chciał mieć.
Kadr z filmu
Serial niezwykle autentycznie oddaje klimat XIX wieku i samej wyprawy – bez wątpienia znaczenie ma fakt, że jest to najpewniej najdalej na Północ nagrywana produkcja. Media zagraniczne podają, że budżet pozwolił wysłać ekipę na cztery tygodnie do Arktyki, a także odtworzyć statki, jakimi pływali wielorybnicy.

Sprawia to, że kadry zachwycają, ale i przerażają – swoją rozległością, a następnie ciasnotą i niekomfortowymi zbliżeniami. Szczególnie gdy podbijane są jękami i stękaniem statków, na które coraz bardziej napiera lód, na horyzoncie widać jedynie niekończącą się biel, a wąsy załogi zaczynają pokrywać białe kryształki. Robi się zimno.

Statek, który jest, ale go nie ma

Znamienne jest również, że akcja w większości dzieje się na statku, który transportuje nie tylko ludzi, ale i kody kulturowe. Staje się nośnikiem cywilizacji, ale i zagubienia tej cywilizacji.

Na pokład "The Volunteer", który według plotek jest przeklęty, wsiada chirurg Patrick Sumner (Jack O'Connell). Wsiada, jak cała reszta, która i tak nie ma nic do stracenia. To właśnie Sumner jest głównym bohaterem serialu – a raczej człowiek, taki jak on. Człowiek, który chce przepracować traumę, poukładać rozsypane w głowie klocki, a jednocześnie znajdujący się w środowisku, do którego nie pasuje, które jest mu całkowicie obce.

Sumner czyta książki, robi drobiazgowe notatki i bez ograniczeń popija narkotyzujące laudanum – to jego lekarstwo na lęki, które sprawiają, że żyje zawieszony pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, wyobrażeniem i rzeczywistością. Trudno powiedzieć, czy retrospekcje oddają realny stan jego doświadczeń, czy są jedynie projekcją, wszak dowiadujemy się o nich jedynie z jego perspektywy.
Kadr z filmu
Co wyróżnia Sumnera na tle reszty załogi, to tlący się jeszcze malutki płomień podtrzymujący wiarę w sprawiedliwość. Reszta, zdaje się, zrezygnowała już z moralności i godności, a tę rezygnację napędza sam statek, który jawi się klasycznym nie-miejscem – światem bez pamięci i historii, ziemią niczyją, przestrzenią anonimową, obszarem bez właściwości, który nie tylko buduje, ale i potęguje poczucie wykorzenienia i wyobcowania. "Finalnie [nie-miejsca] stają się przestrzennymi znakami duchowego błądzenia i egzystencjalnej samotności" – pisze Dariusz Czaja w książce "Inne przestrzenie, inne miejsca".

"The Volunteer" jest zatem przestrzenią idealną dla wykroczeń, przestępstw, moralnego zniszczenia, zbutwienia i zgnilizny. Tutaj nie ma prawa. Jest instynkt i samostanowienie, którego granicą nie jest wolność drugiego człowieka. Ucieleśnieniem tej postawy jest Henry Drax (Collin Farrell) – postać wielka, okrutna i psychopatyczna, pozbawiona sumienia, sapiąca i warcząca.
Kadr z filmu
Farrell, kojarzony raczej z fikuśnymi lowelasami, tym razem wciela się w plugawca, który od pierwszych ujęć wzbudza odrazę i niepokój. W każdym jego geście, spojrzeniu, słowie jest coś złowieszczego, przyprawiającego o gęsią skórkę – jak, chociażby wypowiedzenie "Homo homini lupus" do ucha Sumnera. Zgroza. Gdy zdaje się, że Drax przekroczył już bramy piekła (nie bez powodu uważany jest przez niektórych za samego diabła), okazuje się, że to niemożliwe, bo on sam jest piekłem.

Biały niedźwiedź

Równo w środku serialu pada zdanie wypowiedziane przez jednego z członków załogi – wyciszonego, trochę magicznego Otta (Roland Møller). "Widziałem to w snach" – mówi mężczyzna i opowiada o tym, jak według niego zakończy się szalony pęd na Północ. To w tej przepowiedni pierwszy raz pojawia się niedźwiedź polarny i pierwszy raz tak wyraźnie narracja wchodzi na kolejny, wyższy, mitologiczny poziom. Zdaje się, jakby bohaterowie przekraczali próg i wchodzili do innego świata.

Fundamentalną zasadą mitologii Inuitów jest wiara w inne światy pod powierzchnią morza, wewnątrz Ziemi i w niebie, gdzie niektórzy utalentowani angakokowie, czyli przewodnicy duchowi, uzdrowiciele, szamani (czyżby Otto był "europejską" wersją angakoka?) mają moc podróżowania w transach i snach, odwiedzając miejsca, w których zwykli śmiertelnicy mogliby doświadczyć życia po życiu.
Kadr z filmu
Proces stawania się angakokiem był bardzo zróżnicowany. Nieraz szaman wypowiadał proroctwo nad niemowlęciem, innym razem moc ujawniała się w wieku dorosłym i wtedy kandydat był szkolony przez mentora lub angakok utrzymywał, że został powołany w śnie lub wizji. Maltretowana sierota lub osoba po ciężkich doświadczeniach mogła również stać się szamanem z pomocą duchów zmarłych bliskich.

Sny i niedźwiedzie odgrywają ważną rolę w duchowym życiu Inuitów. To właściwie dwie podstawy wielu mitów, legend i opowieści. Według tradycji rdzennych ludów Północy to niedźwiedź polarny jako pierwszy nauczył ludzi sztuki polowania na foki.

"Istotne miejsce niedźwiedzia w ludzkiej wyobraźni i symbolice od dawna rozpoznane jest przez antropologów (…) Po pierwsze, ponieważ w tej strefie klimatycznej był największym i najgroźniejszym drapieżnikiem; z jednej strony stanowił bezpośrednie zagrożenie dla człowieka, z drugiej zaś był naszym konkurentem w łowach, budził więc respekt, ale i agresję. Po drugie, niedźwiedź ze względu na swoje podobieństwo do człowieka – dwunożny chód, upodobanie do słodkości miodu, uchodził za istotę transgresyjną" – pisze Agata Strządała w "Kulturowej historii niedźwiedzia – od władcy umysłów do dziecięcej maskotki".

Dodaje: "Przekraczanie natury zwierzęcia, zacieranie granicy człowieczeństwa, wspólnota łowów na zwierzynę, ryby, ‘wspólne’ zbieranie miodu, czyniło go bliskim krewnym człowieka, najbliższym w rejonach, gdzie naturalnie nie występowały przecież małpy (…) Bliski był zarówno człowiekowi, jak i boskim siłom natury, bliskość ta nie przesłaniała jednak grozy spotkania z tym potężnym zwierzęciem".
Kadr z filmu
Tym przenikaniem się człowieka i niedźwiedzia najwyraźniej zaintrygował się reżyser "Na wodach północy" – w jednym sekundowym ujęciu, zamiast zwierzęcia widzimy postać mężczyzny.

Istotna w tym wszystkim jest właśnie postać Sumnera – to on odbywa podróż zewnętrzną (na statku) i wewnętrzną. Dla niego niedźwiedź jest zbawieniem, płaszczem ochronnym i to duchowe połączenie z potężną, puchatą istotą stanowi dla Inuitów sygnał, że możemy mieć do czynienia z angakokiem. Chirurgowi jednak daleko jest to religii, snów, wizji i wróżb…

Gdy "cywilizacja" spotyka się z "dzikością"

Daleko mi do określenia serialu "Na wodach północy" mianem produkcji (jedynie) o wielorybnikach i XIX-wiecznych wyprawach. Owszem, bezpośrednio tego dotyczy fabuła, zdaje się jednak, że to pretekst do opowiedzenia o czymś więcej – o ludzkiej naturze. Sugerują to nazwy odcinków: Oto człowiek, Ludzie to istoty nieszczęsne, Człowiek człowiekowi wilkiem, Ziemskie demony, Żyć znaczy cierpieć i otwierający cytat z Arthura Schopenhauera: "Życie jest piekłem, w którym ludzie są zarówno udręczonymi duszami, jak i diabłami".
Kadr z filmu
Kilkukrotnie w serialu pojawia się zestawienie cywilizacji i prymitywizmu, co od razu nasuwa pytania o moralność, o to, co właściwie oznacza dzikość i "cywilizacja". Kim jest Inny? Czy w każdym drzemią demony? Czy człowiek jest z natury dobry, czy zły? Czy nie za późno zaczęliśmy opowiadać tę brutalniejszą wersję prawd o historii człowieka? A na sam koniec przypomniała mi się jeszcze książka Joanny Gierak-Onoszko "27 śmierci Toby'ego Obeda" i moje skojarzenia odpłynęły już całkowicie daleko…

Dlatego nie, nie napiszę, że "Na wodach północy" to rozrywkowy serial o polowaniu na wieloryba. Napiszę natomiast, że bardzo polecam zaserwować sobie tę trudną i bolesną produkcję, bo warto. Warto trochę się dobić, wszak od dna łatwiej się odbić.

Napisz do autorki: alicja.cembrowska@natemat.pl

Czytaj także: To zdjęcie sprawi, że zastanowisz się nad klimatem. Wychudzona niedźwiedzica szokuje świat