Seryjni mordercy jak potwory dla dzieci. Co nas kręci w programach o prawdziwych zbrodniach?

Maja Mikołajczyk
Pamiętam, jak w późnej podstawówce zza kanapy podglądałam kryminalne programy o seryjnych mordercach, które oglądał mój tata. Nieco później sama odpalałam podobne dokumenty na YouTube'ie, ale swoim zainteresowaniem prawdziwymi zbrodniami z reguły się nie chwaliłam – uważano to wtedy raczej za dziwactwo. Nie spodziewałam się wówczas, że za parę lat cały świat z napięciem będzie żył zbrodniami Teda Bundy'ego i śledził historie o innych przerażających zbrodniach.
Wyjaśniamy fenomen filmów i seriali o prawdziwych zbrodniach, takich jak "Making a Murderer", "Taśmy Teda Bundy'ego" czy "Bardzo dziki kraj". Fot. Glenwood Springs Post-Independen/ Associated Press/ East News

Prawdziwa zbrodnia – historia gatunku

Chociaż wielki boom na seriale i filmy true crime [pol. prawdziwa zbrodnia] zaczął nasilać się w latach 2014-2015 wraz z wypuszczeniem przez Netflixa "Making a Murderer" i premierą serialu HBO "Przeklęty: Życie i śmierci Roberta Dursta", historie o prawdziwych zbrodniach mają zdecydowanie dłuższą tradycję.


Pierwsze publikacje tego typu zaczęły pojawiać się już w XVI i XVII wieku. W Chinach około 1617 roku wydano wówczas "Księgę oszustw" Zhanga Yingyu, skupiająca się na oszustwach, do których miało dojść w okresie późnej dynastii Ming.

W tematyce true crime przodowali jednak Brytyjczycy – w latach 1550-1700 do rąk wyspiarzy trafiła niewiarygodna liczba sensacyjnych broszur (liczących zwykle od 6 do 24 stron), najczęściej opisujących wyjątkowo przerażające morderstwa.

Po te krótkie publikacje chętnie sięgały osoby, które dopiero co nauczyły się czytać i pisać, nie była to jednak (jak dziś) rozrywka dla mas. Broszury kupowali najczęściej przedstawiciele klasy rzemieślniczej i wyższych – najniższych warstw społecznych po prostu nie było na nie stać.

Chociaż większość z nich faktycznie bazowała na skandalu i makabrze, tak jak współcześnie tematyka i ton tych opowieści bywały różne: część z nich skupiała się na suchych faktach i przypominała policyjne raporty, niektóre moralizowały niczym ksiądz z ambony, a inne zwracały nawet uwagę na nierówności społeczne.

Popularne w tamtym czasie były również ballady o mordercach (tą tradycją zainspirował się zresztą Nick Cave, tworząc swój album "Murder Ballads"), opowiadające o zbrodniach najczęściej z perspektywy mordercy.

Prof. historii Joy Wiltenburg postawiła hipotezę, że chwytliwość ballad i zainteresowanie nimi związane było z większą społeczną fascynacją figurą mordercy niż ofiary – zjawiskiem, które można zaobserwować do dziś, będącym często jednym z powodów krytyki true crime jako gatunku.

Wydaje się jednak, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – nie zawsze zdrowa fascynacja indywidualną psychiką i życiem emocjonalnym zabójców była pierwszym krokiem do zrozumienia psychologicznego i socjologicznego podłoża przestępstw.

Za ojca chrzestnego gatunku true crime często uznaje się Williama Roughheada, szkockiego prawnika, który od 1889 roku przez sześć dekad publikował prace na temat brytyjskich procesów o morderstwo, w których uczestniczył. W Ameryce też mieli swojego pioniera – działającego na początku XX wieku Edmunda Pearsona, inspirującego się stylem pisania Thomasa De Quinceya, a w szczególności jego esejem "O morderstwie jako jednej ze sztuk pięknych".

Zanim historie o zbrodniach Pearsona zostały wydane w formie książek, jego teksty ukazywały się na łamach takich pism jak "Liberty", "The New Yorker" i "Vanity Fair" i miały zupełnie innych charakter niż artykuły o prawdziwych zbrodniach wydawane w prasie groszowej w XIX wieku.

Literaturę true crime w takiej formie, w jakiej znamy ją dziś, wynalazł jednak Truman Capote, czyli ten sam autor, który dał światu postać Holly Golightly z "Śniadania u Tiffany'ego". W "Z zimną krwią" Capote opowiedział historię morderstwa rodziny Clutterów ze stanu Kansas, skupiając się na jego następstwach oraz na biografii zabójców.

W ciągu ostatnich lat największą popularnością cieszą się jednak podcasty oraz filmy i seriale dokumentalne o prawdziwych zbrodniach – ta druga kategoria jest duchowym spadkobiercą "Cienkiej niebieskiej linii", dokumentu uważanego za przełomowy dla telewizyjnego true crime nie tylko ze względu na rozpropagowanie fabularnych rekonstrukcji wydarzeń.
Obecnie giganci streamingu prześcigają się w wypuszczaniu programów o prawdziwych zbrodniach (Netflix robi to na skalę masową), a widzowie i krytycy wciąż nie doszli do konsensusu, czy telewizja tego typu jest nobliwą czy wstydliwą odsłoną gatunku.

Pomiędzy kulturą śmieciową a jakościową telewizją

Jak podała firma zajmująca się badaniem mediów Parrot Analytics w kwietniu 2021 roku, na tamten moment dokument jako gatunek był najszybciej rozwijającym się segmentem branży streamingowej – liczba samych seriali dokumentalnych między styczniem 2018 roku a marcem 2021 roku wzrosła o 63 proc.

Na zlecenie portalu The Ringer ta sama agencja przeprowadziła badanie i ujawniła dane, zgodnie z którymi programy o prawdziwych zbrodniach stanowią w grupie seriali dokumentalnych najliczniejszy podgatunek, w ramach którego powstaje najwięcej produkcji.

Taka popularność filmów i seriali true crime wzbudza kontrowersje z różnych powodów. Programy tego typu często zaliczane są do tzw. kultury śmieciowej, mianem której określa się niskobudżetowe produkcje wątpliwej jakości, skupione na wulgarnej tematyce i wzbudzaniu sensacji.

"Śmieciowość" programów o prawdziwych zbrodniach ma być też związana z żerowaniem na ludzkiej tragedii – jeśli obierzemy optykę, że ich twórcy zarabiają na przedstawianiu detali z nieludzkich zbrodni ku uciesze gawiedzi, to rzeczywiście wydaje się to wyjątkowo niesmaczne.

Postawienie sprawy w ten sposób nie wydaje się jednak uczciwe czy oddające całe spektrum zjawiska. Chociaż filmy i seriale o prawdziwych zbrodniach często nie były wolne od emocjonalnego języka, graficznych opisów przemocy czy tandetnego budowania napięcia, to długoletnia historia gatunku pokazuje, że nie o to w tym wszystkim chodzi.

Poza tym współczesne najpopularniejsze dokumenty o prawdziwych zbrodniach rzadko przypominają programy puszczane po 22 czy osławione w Polsce "997". Coraz częściej zwraca się w nich uwagę na pokazanie socjologicznych czy psychologicznych aspektów zbrodni oraz na walory artystyczne, tak jak miało to miejsce w mini-serialu Netflixa "Bardzo dziki kraj", który w 2018 roku został nagrodzony nagrodą Emmy dla Najlepszego serialu dokumentalnego.

Niektóre seriale i filmy true crime obierają perspektywę krytyczną, a nawet starają się mieć charakter reformatorski. Ich twórcy odbiegają od opowiadania o makabrycznych szczegółach zbrodni na rzecz pokazania rzeczywistości społecznej – nadużyciach policyjnych, niesprawiedliwości sądów czy wadliwym systemie więziennym.

Chociaż nadal powstaje dużo programów, w których centrum jest zbrodniarz (chociażby "Taśmy Teda Bundy'ego" czy "The Confession Killer") coraz częściej ta narracja się zmienia – takie mini-seriale jak "Jeffrey Epstein: Obrzydliwie bogaty" czy ostatni "Jak feniks" niemal w całości składają z się z relacji ofiar i na ich zeznaniach opierają swoją narrację.

Rosnący poziom realizacji filmów i seriali true crime sprawił, że w ich kontekście rzadziej pojawiało się określenie kultury śmieciowej, a częściej telewizji jakościowej, na której miano spora część produkcji zdecydowanie zasłużyła.

Czasami jednak wizualna i narracyjna wirtuozeria kryją rzeczywistą "śmieciowość" takich programów, ujawniającą się wtedy przede wszystkim pod względem etycznym. Do działań moralnie wątpliwych zdecydowanie można zaliczyć produkcję dokumentów bez zgody ofiar lub ich rodzin (w szczególności, gdy sprawa jest świeża), co może przyczynić się do ponownego przeżywania przez nich wygaszonej traumy. Inną zbrodnią na tym gatunku jest selektywny wybór informacji lub ich naginanie pod własną tezę lub opieranie się na spekulacjach, by wypełnić czas ekranowy lub zbudować napięcie i wywołać sensację.

Co kręci ludzi w true crime?

Co takiego pociąga ludzi w historiach o prawdziwych zbrodniach i co skłania ich do odpalania kolejnych dokumentów true crime? W każdym przypadku odpowiedź może być inna, jednak jest kilka wysoce prawdopodobnych powodów, które wyjaśniają fascynację prawdziwymi zbrodniami.

Próba zrozumienia niezrozumiałego

Dla przeważającej liczby osób (na szczęście) nie mieści się w głowie ukradzenie batonika ze sklepu, a co dopiero zamordowanie kogoś z zimną krwią. Przestępcza droga dla większości ludzi jest obca i stąd między innymi bierze się zainteresowanie programami true crime – z chęci zrozumienia, co doprowadza drugiego człowieka do zbrodni. Twórcy współczesnych dokumentów doskonale to rozumieją, dlatego często zapuszczają się w mroczny świat psychiki czy najbliższego otoczenia morderców.

Podtrzymanie wiary w sprawiedliwość świata

Człowiek jest zwierzęciem, które nie przepada za chaosem i lubi, jak świat działa w z góry określony sposób. Jedną z konsekwencji takiej natury jest chęć podtrzymania wiary w sprawiedliwość świata oraz nieuchronność zbrodni i kary – źli goście zawsze powinni ponieść konsekwencje.

Dreszczyk emocji

Ludzie uwielbiają dostarczać sobie dreszczyku emocji w kontrolowanych warunkach – stąd popularność takich gatunków, jak kryminał, thriller czy horror. A kiedy historia przestaje być wytworem jedynie czyjejś wyobraźni, emocje mogą sięgać zenitu. "Seryjni mordercy są dla dorosłych tym, czym filmy o potworach są dla dzieci – dobrą, upiorną rozrywką" – napisał w swoim tekście dla Psychology Today socjolog i kryminolog Scott Bonn.

Instynkt przetrwania

Do oglądania programów true crime (w mniej lub bardziej świadomy sposób) może niektórych popychać instynkt przetrwania. Filmy i seriale o prawdziwych zbrodniach często pokazują, co zrobiły, a czego nie zrobiły ofiary w obliczu zetknięcia z oprawcą.

Część osób traktuje je więc jako pewnego rodzaju filmy instruktażowe, dające im (raczej złudne) poczucie kontroli nad tym, jak sami zachowają się w zagrażającej życiu sytuacji.
Podobno to właśnie ten aspekt sprawia, że true crime jako gatunek cieszy się szczególną popularnością wśród kobiet.
Między bajki można włożyć utyskiwania apokaliptyków twierdzących, że true crime ma degenerujący wpływ na gusta społeczeństwa, które szuka coraz mocniejszych wrażeń w opowieściach o morderstwach, gwałtach i napaściach – zbrodnia fascynowała ludzi od zawsze.

– Lubimy się bać, poczuć dreszcz emocji, zobaczyć śmierć na własne oczy. W dawnych czasach taką potrzebę zaspokajały publiczne egzekucje – powiedziała Marcinowi Zwierzchowskiemu na łamach "Polityki" Ewa Ornacka, autorka książki "Zrozumieć zbrodnie".

Jeśli z oglądania walk gladiatorów i publicznych egzekucji zeszliśmy do poziomu programów o prawdziwych zbrodniach, to jako o ludziach świadczy to o nas raczej dobrze niż źle – chociaż złośliwi pewnie powiedzieliby, że w związku z tym jako ludzkość nieszczególnie rozwinęliśmy się na przestrzeni wieków. Co jednak popularność programów o prawdziwych zbrodniach mówi o nas jako o widzach?

Jestem daleka od przypisywania true crime łatki "śmieciowej" czy "jakościowej" telewizji z góry. W tym gatunku powstaje tak samo wiele dobrych, jak i złych produkcji. Takich, które zajmują się tematem rzetelnie i takich stawiających na makabryczne szczegóły czy niepoparte niczym spekulacje.

Wydaje się jednak, że podobnie jak w przypadku mrocznej turystyki kluczowe znaczenie ma tu nastawienie samego odbiorcy i tego, co on sam planuje wyciągnąć z danego filmu czy serialu – warto więc przyjrzeć się swoim motywacjom i zastanowić, czy nie przemawia przez nas nasza mroczna połowa.

Może Cię zainteresować również: