Wieszacie psy na nowym "Znachorze", ale poczekajcie na premierę. To dobry pomysł i powiem dlaczego
Nowy "Znachor" już wkrótce
Ważniejszy od filmowej trylogii Sienkiewicza i "Kevina samego w domu" (nie śmiejcie się, udowodniła to kevinowa krytyka, która w tym roku dała nam popalić...). Seans obowiązkowy w każdą Wielkanoc. Film, który się nie nudzi, mimo że kwestię "proszę Państwa, wysoki sądzie, to jest profesor Rafał Wilczur" słyszeliśmy i widzieliśmy już 23547 razy. Wciąż na niej płaczemy, już prawie 41 lat.
Melodramatyczny "Znachor" z 1982 roku (a właściwie z 1981, bo dopiero rok później odbyła się premiera) to w Polsce tak kultowa rzecz, że nie będę się powtarzać. Bo po co, skoro Alicja Cembrowska napisała to już w naTemat idealnie.
Na "Znachorze" płaczą kolejne pokolenia. Starsi i młodsi wymieniają na jednym wdechu sceny, które rozwalają ich na łopatki. Poza kultowym już zdaniem Fronczewskiego na sądowej sali jest to moment wpadnięcia hrabiego Leszka Czyńskiego (w tej roli rozpoczynający karierę w zawodzie Tomasz Stockinger) z różami do zapłakanej Marysi Wilczurówny (Anna Dymna) i pierwsze kroki Wasylki (Artur Barciś debiutował tą rolą na dużym ekranie) po operacji.
"Coś mi się wydaje, że Jerzy Hoffman – nawet jeszcze o tym nie wiedząc (...) – zrealizował tak zwany comfort movie. Produkcję, którą włączamy, gdy nam smutno, źle i zimno. Gdy chcemy przypomnieć sobie, jak ważna jest miłość. I bycie dobrym. I uczciwym. I że ostatecznie to są wartości najważniejsze w życiu" – dodała dziennikarka.
Cóż, widocznie Hoffman (bo przecież to jemu zawdzięczamy świąteczne seanse nie tylko "Znachora", ale i "Ogniem i mieczem", i "Potopu", i "Trędowatej") wie, co w polskiej duszy gra: melodramat z nutą kiczu, łez i polskości. Miał facet nosa. Dlaczego wcale się nie dziwię hejtowi na nowego "Znachora", ale... przystopujcie.
"Znachor" z Leszkiem Lichotą rozpalił Polaków
Netflix ogłosił "Znachora" z Leszkiem Lichotą w czwartek 2 lutego. Premierę zaplanowano na drugą połowę 2023 roku, a reżyserem jest debiutujący w filmie fabularnym Michał Gazda (wcześniej kręcił seriale, np. "Zachowaj spokój", "Watahę" "Odwróconych" czy "Belle Epoque"). Kto oprócz Lichoty w głównych rolach? W Marysię wcieli się Maria Kowalska, debiutantka, w hrabiego Czyńskiego – Ignacy Liss, a Zośkę zagra Anna Szymańczyk.
"Spokojnie, Netflix nie uwspółcześni "Znachora" i nie zrobi go zupełnie po swojemu. Sądząc po zdjęciach i wypowiedziach autorów, będzie to wierna adaptacja, choć z pewnością nakręcona w nowoczesny sposób. Twórcy wiedzą, z jaką legendą mają do czynienia" – pisał mój redakcyjny kolega Bartek Godziński.
– Powieść Dołęgi Mostowicza i jej ekranizacja sprzed 40 lat jest – bez żadnej przesady – legendą polskiej pop-kultury. I teraz my – dzięki Netflix – mieliśmy okazję zmierzyć się z tą legendą. Co było niewątpliwie wielkim reżyserskim przywilejem, ale też – nie ukrywajmy – twórczą obawą. Igraliśmy przecież z narodowym wzorcem melodramatu. Dzięki wspaniałej ekipie poczucie odpowiedzialności nie krępowało, a kreacja wszystkich tych namiętności i dramatów przedwojennego świata okazała się prawdziwą artystyczną frajdą – powiedział z kolei reżyser.
To, że twórcy podchodzą do "Znachora" jak do świętości, już powinno zaniepokojonych uspokoić. Bo pewnie obchodzą się z nim jak z jajkiem. Jednak wcale nie uspokoiło, wybuchła burza. Po co tykać coś tak dobrego?! Netflix zepsuje, będą geje i poprawność polityczna! Zostawcie "Znachora"! To reakcje w telegraficznym skrócie, ale wcale nie przesadzam.
Boimy się nowej wersji "Znachora" i to jest normalne
Ze "Znachorem" nie mam aż tak osobistej relacji, jak połowa Polaków, ale zgadzam się: to film kultowy, który ma stałe miejsce na naszym kulturowym ołtarzu.
Ale wiem, co to znaczy wkurzać się, gdy twórcy ruszają coś, co kochasz. Książkę, grę, film. Aktualnie obserwujemy przecież to samo – tyle że na globalną skalę – z "The Last of Us", tyle że HBO na szczęście wyszło coś doskonałego. Ale i tak krytyka ze strony zagorzałych fanów jest spora (szczególnie po trzecim odcinku).
Jeszcze niedawno dział się armageddon z "Władcą Pierścieni: Pierścieniami władzy", a do tego Hollywood coś przebąkuje o nowym "Harrym Potterze" i już się boję. Tego szamba, które się wyleje, ale i tego, że zepsują mi dzieciństwo.
Krytyka takich pomysłów zawsze będzie. Nie unikniemy tego. Łatwo coś zniszczyć, a w kulturze można wymienić całą listę nowych wersji czy ekranizacji, które były nietrafione. Lęk jest prawdziwy i uzasadniony, zwłaszcza że... Cóż, Netfliksowi nie zawsze wszystko wychodzi.
Jednak hejtujemy adaptacje czy "rimejki" jeszcze przed premierą głównie z jednego powodu: bo zwyczajnie boimy się, że ktoś zniszczy coś, co kochamy. A przy okazji nasze emocje, uczucia, wspomnienia.
Niektórych rzeczy lepiej nie tykać jak nasze ukochane kolekcjonerskie figurki albo książkowe białe kruki. Stawiamy je na półce, co jakiś czas na nie patrzymy i czerpiemy komfort z faktu, że nadal tam są, niezmienne, wciąż piękne. Polska chciałaby zrobić coś takiego ze "Znachorem". Postawić go na półce i niech tam stoi, niech nadal wzrusza.
Większość ludzi nie lubi zmian, a Polacy nie lubią ich szczególnie. Lepiej nic nie zmieniać, nawet jeśli ze ścian w naszym pokoju delikatnie zaczyna obłazić farba, a ulubiony sweter już się mechaci. Jeszcze wytrzymają.
"Znachor" Netfliksa to dobry pomysł. Wstrzymajcie się z hejtem
Jako kulturoznawczyni i maniaczka popkultury powiem tak: strach jest zrozumiały, nie musimy go w sobie tłumić. Ale nie hejtujmy, wstrzymajmy się. Przynajmniej do premiery.
Zwłaszcza że w 1982 roku miało miejsce dokładnie to samo. Fani powieści "Znachor" Tadeusza Dołęgi-Mostowicza i pierwszej adaptacji (tak, "Znachor" z Jerzym Bińczyckim jest remakiem), filmu Michała Waszyńskiego z 1937 roku, też pewnie zgrzytali zębami. Po co, po co, po co? Jasne, pierwsza ekranizacja nie ma statusu kultowego, ale miała ona (jak i sama książka) swoich wiernych fanów, którym decyzja Hoffmana się nie spodobała.
Dzisiaj nikt o "Znachorze" z 1937 roku nie pamięta. Mało kto czyta książkę. Liczy się tylko "Znachor" Jerzego Hoffmana. Piszę to, aby uświadomić, że lęk przed ruszaniem znanego dzieła jest normalny, ale... wychodzi różnie.
Ja sama, chociaż mam duże obawy, myślę, że "Znachor" Netfliksa to dobry pomysł. Dlaczego? Z trzech powodów. Po pierwsze, do tej pięknej opowieści autorstwa Dołęgi-Mostowicza dotrą młodsze pokolenia i ci, którzy nigdy nie oglądali "Znachora", a zwyczajnie odstrasza ich już jego odległy rok powstania. Niektórzy nie lubią starszych filmów oraz "klasyki" i to właśnie dla nich są remaki. Możemy się burzyć, ale tak to działa.
Po drugie, każdy polski film Netfliksa to kolejna szansa, aby rozsławić polską filmografię i pokazać, że umiemy robić coś lepszego niż "365 dni", "365 dni: Ten dzień" i "Kolejne 365 dni". Pamiętajmy, że produkcje giganta streamingu ogląda się na całym świecie. Nadwiślańskie kino może na tym tylko skorzystać. No chyba, że wyjdzie paździerz, ale...
...nowa wersja "Znachora" naprawdę wygląda zacnie, to po trzecie. Leszek Lichota jest znakomitym aktorem, a jeśli nie wierzycie, to obejrzyjcie wszystkie sezony "Watahy". O jego Rafała Wilczura nie trzeba się martwić, jest w dobrych rękach. Same zdjęcia, scenografia, kostiumy też wyglądają porządnie. Ładnie. Tradycyjnie i bez wariacji. To nie będzie "Znachor" w 2023 roku albo w kosmosie.
Czy może wyjść coś kiepskiego? Może. Czy nowy "Znachor" zniszczy starego? Nie zniszczy. Nikt nam filmu z 1982 roku nie odbiera, nikt go nie kasuje. On nadal będzie.
Jeśli produkcja Netfliksa podbije nasze serca, będziemy mieli dwa "Znachory" do kochania, bo nikt i nic nie zagraża kultowości wersji z Bińczyckim. A jeśli film z 2023 roku będzie klapą, to szybko o nim zapomnimy i wrócimy do "oryginału" (który sam jest remakiem).
Dlatego poczekajmy, bo jeszcze nie widzieliśmy filmu. Spokojnie. Nic się nie dzieje. Na scenie w sądzie będziemy płakać kolejne 40 lat...