Matka Stiflera i szeryf Hopper nie ratują filmu "Mamy tu ducha". Netflix cofa nas do 2000 roku
- "Mamy tu ducha" to najnowsza komedia familijna platformy Netflix, w której wystąpili m.in. David Harbour ("Stranger Things") i Jennifer Coolidge ("Biały lotos" i matka Stiflera w "American Pie").
- Film opowiada historię rodziny, która kupuje nawiedzony dom. Najmłodszy syn próbuje pomóc zaprzyjaźnionemu duchowi, Ernestowi, odnaleźć jego córkę.
- Produkcja Netfliksa, która obecnie zajmije 1. miejsce w TOP 10 najczęściej oglądanych tytułów, przypomina komedie z lat 00. XXI wieku. Niestety brakuje jej iskry.
O czym jest film "Mamy tu ducha"? (RECENZJA)
"Mamy tu ducha" zaczyna się od kadru przedstawiającego ludzi uciekających przed tym, co kryje się w zakamarkach opuszczonego domu gdzieś na amerykańskich przedmieściach. W końcu Stany Zjednoczone to raj dla duchów i innych nadprzyrodzonych zjawisk, o których później powstają przyprawiające o gęsią skórkę mity oraz creepypasty.
Nawiedzony dom nareszcie ma nowych właścicieli. Problem w tym, że pani od nieruchomości nie wyjawia nabywcom, czyli rodzinie Presleyów, całej prawdy o posiadłości. Ba, kłamie im w żywe oczy i robi to w sposób mało przekonujący. Głowni bohaterowie nie dostrzegają, że ich sprzedawczyni coś ukrywa, gdyż są zbyt zajęci zachwytem nad zakupioną posesją.
Dni mijają, a najmłodszy syn, Kevin (Jahi Di'Allo Winston), znajduje na strychu ducha, który próbuje go wystraszyć. Nastolatek nie ucieka w popłochu przed zjawą, lecz na jej widok śmieje się w głos i włącza kamerę w telefonie.
Ojciec chłopaka, Frank (Anthony Mackie), po zobaczeniu nagrania z duchem, który ma na koszulce do gry w kręgle wyszyte imię Ernest (David Harbour), publikuje je w sieci. Później Presleyowie tworzą kanał na YouTube, gdzie wrzucają filmiki z łysiejącym widmem, chcąc na nim zarobić.
Jak można się domyślić, klipy z Ernestem stają się viralem, a stacje telewizyjne w całym kraju trąbią o anomalii w domu Presleyów. Sprawą interesuje się nawet słynny dr Phil McGraw.
Oczywiście wiadomość potwierdzająca istnienie duchów sprawia, że źli ludzie chcą wykorzystać Ernesta do swych niecnych celów. Kevin próbuje w tym czasie pomóc swojemu niewidzialnemu przyjacielowi skontaktować się z jego córką.
Mamy tu klapę?
Pod względem scenariusza i realizacji film"Mamy tu ducha" platformy Netflix cofa widzów do lat 00. XXI wieku, czyli do czasów, gdy komedie familijne przyjmowały moralizatorski ton i bawiły się slapstickową konwencją. Wówczas na ekranie widzieliśmy przerysowane reakcje bohaterów na doświadczane przez nich bodźce i dynamiczne sceny przypominające poślizgnięcie się na skórce od banana (kino przerobiło już tę sytuację na wszelakie możliwe sposoby).
Gdy postać ponosiła porażkę, z głośników mogliśmy usłyszeć wesołą muzykę, która podobnie jak śmiech z puszki w sitcomach sygnalizowała odbiorcom, że w tym momencie powinni zarechotać z rozbawienia.
Mam wrażenie, że "Mamy tu ducha" spóźniło się z premierą o parę dekad. Choć fabuła filmu rozgrywa się we współczesnym świecie, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że humor jest wyjęty żywcem z czasów, gdy prym w gatunku komedii wiedli Eddie Murphy, Jim Carrey i Rob Schneider.
Wystarczy wspomnieć jedną z pierwszych scen tytułu Netfliksa, gdy matka Kevina najpierw przechodzi przez ducha, a potem odwraca się za siebie i dopiero wtedy go zauważa. Jak reaguje? Przez sekundę stoi bez ruchu, po czym wrzeszczy jak Janet Leigh w scenie z prysznicem w "Psychozie" Alfreda Hitchcocka. Twórcy puszczają oczko w stronę widza, ale robią to na siłę, z nadzieją, że widz padnie ze śmiechu na podłogę i zacznie się po niej tarzać.
Postawmy sprawy jasno - film "Mamy tu ducha" nie jest w żaden sposób przełomowy i nawet do tego miana nie aspirował. Niemniej komedie familijne nie powinny postrzegać swojej publiczności, zwłaszcza tej najmłodszej, jako kogoś, kogo stale trzeba prowadzić za rękę.
Reżyser Christopher Landon ("Piękna i Rzeźnik") w większości scen pokazuje widzowi palcem, na co ma patrzeć, z czego ma się śmiać i kiedy ma zachować powagę. Brakuje tu subtelności, której współczesny odbiorca coraz bardziej się domaga (widać to choćby po spadku oglądalności nowych filmów Marvel Cinematic Universe).
Sama treść filmu miesza się tu z "Nawiedzonym dworem" Roba Minkoffa i "Kacprem" Brada Silberlinga. W produkcji niepotrzebnie przedstawiono tyle easter eggów (jajek z niespodzianką) odnoszących się do obecnych czasów. Tak, wiemy, że teraz modny jest TikTok, i tak, wiemy, że ludzie nabijają się z dr. Phila.
Jennifer Coolidge i David Harbour nie lśnią
Kiedy w "Mamy tu ducha" zobaczyłam Davida Harboura (szeryf Jim Hopper ze "Stranger Things"), pomyślałam, że chyba niżej nie może już upaść. Na tle reszty obsady wypada i tak dobrze, ale to żadne usprawiedliwienie.
Podobny zarzut mam wobec Jennifer Coolidge, która nie tak dawno odebrała statuetkę Złotego Globu za rolę w serialu "Biały Lotos". W scenach, w których się pojawia, wywołuje na ciele ciarki żenady (pokolenie Z powiedziałoby, że "cringe"). Odtwórczyni matki Stiflera w "American Pie" wróciła do swoich korzeni, ale zapomniała, jak się gra w mało ambitnych komediach.
Nie podważam umiejętności aktorskich Anthony'ego Mackie ("Falkon i Zimowy Żołnierz"), Jahiego Di'Allo Winstona ("Everything Sucks!"), Tig Notaro ("One Mississippi") i Nilesa Fitcha ("Tacy jesteśmy"), bo zdaję sobie sprawę, że problemem najnowszej produkcji Netfliksa jest po prostu sztywny, ckliwy i napisany w łopatologiczny sposób scenariusz. Wystarczyłoby odrobinę przystopować ze zbędnymi gagami i pozwolić aktorom się wyluzować. Przez dwie bite godziny nie da się oglądać na okrągło skeczu Saturday Night Live.
"Mamy tu ducha" spodoba się dzieciom i rodzicom, ale czy zostanie w ich pamięci na dłużej tak jak film o duchu Kacperku? Śmiem wątpić.