"Przesilenie zimowe" może namieszać na gali Oscarów. Ten film pokazuje, jak ważni są nauczyciele
Tekst zawiera niewielkie spoilery dot. filmu "Przesilenie zimowe" Alexandra Payne'a.
"Przesilenie zimowe" (RECENZJA)
"Przesilenie zimowe" (oryg. "Holdovers") w reżyserii Alexandra Payne'a ("Bezdroża") jest jak najbardziej dziełem z oscarowym potencjałem, ponieważ uderza w ton, któremu jury z tendencją do nostalgii i sentymentalizmu nie będzie chciało się oprzeć.
Lata 70., zimowy krajobraz Nowej Anglii przystrojony ceglanymi budynkami religijnej szkoły z internatem. Niesforny, acz bystry uczeń, który nie wraca na święta do domu, zmuszony jest spędzić Wigilię w towarzystwie zrzędliwego nauczyciela historii i kucharki przeżywającej żałobę po synu. W przygnębiającej bożonarodzeniowej atmosferze trójka samotnych ludzi znajduje rodzinę tam, gdzie najmniej może się tego spodziewać. Te dłużące się niemiłosiernie ferie pozostawią w ich sercach ślad na całe życie.
"Stowarzyszenie Umarłych Poetów", ale bez tragedii w finale
Payne podąża ścieżką utartą przed wieloma laty przez "Stowarzyszenie Umarłych Poetów" Petera Weira ("Piknik pod Wiszącą Skałą"). Swoim iście amerykańskim (w dobrym tego słowa znaczeniu) komediodramatem snuje opowieść o tym, jak ważną rolę w życiu młodych ludzi odgrywają nauczyciele, a już zwłaszcza ci z prawdziwego zdarzenia.
Paul Hunham (w tej roli znakomity Paul Giamatti) z pewnością nie jest ulubieńcem uczniów jak John Keatling, w którego u Weira wcielił się niezapomniany Robin Williams. Nie obchodzi go zbliżająca się przerwa świąteczna, a tym bardziej wynikające z niej rozleniwienie uczniów. Na pyskówki odpowiada ze zdwojoną siłą, choć nie jest zdolny do siania postrachu jak Terence Fletcher (J.K. Simmons) w "Whiplash".
Żaden z niego tyran, a raczej mężczyzna, którego marzenia o byciu mentorem zderzyły się z prawdziwą rzeczywistością i na dodatek z nieokrzesanym temperamentem dzieciaków z bogatych rodzin. Dopiero śnieżne święta u boku inteligentnego, lecz pakującego się w kłopoty Angusa, dają mu okazję do spełnienia swojego powołania. Tylko jakim kosztem?
"Przesilenie zimowe" to nieoczywisty wyciskacz łez, który rozumie zarówno prostotę, jak i złożoność relacji międzyludzkich. Komedia stanowi dla Payne'a tylko pretekst do opowiedzenia o osobistych tragediach swoich bohaterów, tak różniących się od siebie, a zarazem złączonych w egzystencjalnym bólu. Każdy z nich ma do przekazania jakąś naukę.
Film o małych (wielkich) chwilach
I tu kluczową rolę odgrywa scenariusz napisany przez Davida Hemingsona. "Przesilenie zimowe" to scenopisarska perła, która znalazła złoty środek między scenami pełnymi błyskotliwych dialogów, które intencjonalnie odwracają naszą uwagę od prawdziwych problemów postaci, a sekwencjami, które poprzez grę ciszą mówią nam o bohaterach więcej niż niejedno słowo.
Kucharka Mary Lamb (Da'Vine Joy Randolph) nie może pogodzić się ze stratą syna, który zginął na froncie w Wietnamie. O żałobie mówi oszczędnie, bo nie ma słów, które wyraziłyby jej cierpienie. Na ekranie widzimy, że odzyskuje nadzieję na lepsze jutro dopiero, gdy starannie układa dziecięce ubranka (niegdyś należące do jej pociechy) i przekazuje je swojej ciężarnej siostrze.
W scenariuszu Hemingsona nie znajdziemy tzw. dziur fabularnych. Wszystko czemuś służy, wszystko dokądś zmierza. Historia Paula, Angusa i Mary Lamb jest pochwałą dla drobnych chwil (niuansów), bez których nie byłoby wielkich przełomów. "Przesilenie zimowe" spełnia każdą ze swoich przewidywalnych obietnic i w tym tkwi jego fenomen.
– Zanim więc odrzucisz coś jako nudne lub nieistotne, pamiętaj, że jeśli naprawdę chcesz zrozumieć teraźniejszość lub siebie, musisz zacząć od przeszłości. Jak widać, historia to nie tylko nauka o przeszłości. To wyjaśnienie teraźniejszości – słyszymy raz z ust Paula Hunhama.
Seans umila również oldschoolowy klimat, który widoczny jest nie tylko w scenografii i kostiumach. Znakomita gra kamery w połączeniu z ziarnistą jakością obrazu i muzyką wahającą się między chóralnym śpiewem w stylu "Pana od muzyki", folk rockiem à la Simon & Garfunkel i starymi kolędami trzyma nas w latach 70. aż do ostatnich napisów końcowych.
Poproszę o Oscara dla Paula Giamattiego
O sukcesie duetu Payne i Hemingson przesądziło aktorskie zaplecze. Nie zdziwię się, jeśli Paul Giamatti wygryzie w wyścigu po Oscara samego faworyta, czyli Cilliana Murphy'ego ("Oppenheimer"). Nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że nie da się oderwać od niego wzroku. Nie chodzi nawet o fakt, że odgrywany przez niego bohater ma leniwe oko. Każda najbardziej zawiła emocja maluje się na twarzy aktora i wybrzmiewa z jego lekko załamującego się, choć surowego głosu.
Gra Giamattiego przywodzi na myśl matrioszkę - by ujrzeć prawdziwą twarz nauczyciela, musimy najpierw przedrzeć się przez grubą warstwę pozorów.
Debiutujący na dużym ekranie Dominic Sessa wnosi do filmu element teatralny (warsztatowo przypomina Jessego Eisenberga), aczkolwiek jego Angus ma też w sobie kruchość Gale'a Hansena ze "Stowarzyszenia Umarłych Poetów".
Na tle całej obsady najbardziej naturalnie wypada Da'Vine Joy Randolph jako Mary Lamb. Oscara ma zapewne w kieszeni, co zresztą potwierdzają zdobyte przez nią statuetki Złotego Globu, BAFTY i Critics' Choice.
"Przesilenie zimowe" ujmuje swoją prostotą
Szanse na to, że "Przesilenie zimowe" stanie na tej samej półce co inne klasyki kina świątecznego, są naprawdę duże. Wizja tego, że co grudzień będę włączała film Payne'a i rozkoszowała się nim, leżąc otulona ciepłym kocykiem, wcale nie jest taka niemożliwa.
"Przesilenie zimowe", a także "Poprzednie życie" Celine Song udowadniają, że w 2024 roku jeszcze bardziej niż kiedyś potrzeba nam prostych historii, które dotrą do naszych prostych serc.