A mogłam się wyspać. Gala Oscarów nie była warta zarywania nocy, ale nie z powodu nudy

Ola Gersz
11 marca 2024, 07:40 • 1 minuta czytania
Jestem fanką Oscarów, ale tegoroczna gala była tak przewidywalna, że gdybym po prostu poszła spać i przeczytała wyniki rano nic by się mojej filmowej głowie nie stało. Było nudnawo, ale zaskakująco przyjemnie. I ten Gosling...
Oscary 2024 były przewidywalne, ale... miłe Fot. Chris Pizzello/Invision/East News

Pamiętacie, jak dwa lata temu Will Smith walnął Chrisa Rocka? Cóż, w tym roku takich ekscesów nie było. W sumie nie było żadnych ekscesów: ani obyczajowych, ani filmowych, ani modowych. Wszystko było na Oscarach 2024 poprawne i grzeczne (oprócz gołego Johna Ceny, co było dość niesmaczne).


Oscary 2024, czyli święto przewidywalności

Zacznę od nagród, bo przecież one są tu najważniejsze. Siedem Oscarów powędrowało do "Oppenheimera" Christophera Nolana, czyli epickiego dzieła o ojcu bomby atomowej. Film triumfował w najważniejszych kategoriach: film, reżyseria, aktor pierwszoplanowy (Cillian Murphy) i drugoplanowy (Robert Downey Jr.), co... nie zaskoczyło nikogo.

Tak, "Oppenheimer" to bardzo dobry film, ale chciałoby się, żeby Akademia podjęła jakieś ryzyko. Nie tym razem i szkoda "Przesilenia zimowego", "Poprzedniego życia", "Czasu krwawego księżyca", Paula Giamattiego i Ryana Goslinga, o którym za chwilę.

To był naprawdę świetny rok filmowy (można było spierać się tylko co do obecności "Maestra" i "Barbie" w głównych kategoriach), dlatego szkoda, że ta gala należała akurat do drogiego filmu o... stworzeniu atomówki.

Oscara dla głównej aktorki zdobyła Emma Stone, co cieszy, bo jej rola w "Biednych istotach" była odważna, spektakularna i... bardzo oscarowa. Żal Lily Gladstone, która przegrała z Emmą na ostatniej prostej. Jej występ w "Czasie krwawego księżyca" był cichym mistrzostwem. To taka rola bez szarżowania, popisów i widowiskowych metamorfoz, a takie Akademia często pomija.

Za to Oscar za rolę Da'Vine Joy Randolph to czysta wspaniałość! Jej występ w "Przesileniu zimowym" to perełka. Nikt dawno mnie tak nie wzruszył w zaprezentowaniu żałoby jak ona.

Zaskoczeń na Oscarach było mało, jak zauważyła też Zuzanna Tomaszewicz z naTemat. "Chłopiec i czapla" bijący na głowę "Spider-Mana: Poprzez multiwersum"; Oscar za efekty specjalne dla japońskiej "Godzilli Minus One"; ZERO nagród dla Scorsese; statuetka za krótkometrażówkę Wesa Andersona, który olał galę.

I jeszcze Oscar za dźwięk dla "Strefy interesów", polskiej koprodukcji Jonathana Glazera. Statuetka dla najlepszego filmu międzynarodowego dla Wielkiej Brytanii była wiadoma, ale laur akurat w tej technicznej kategorii był niespodzianką. Faworytem był "Oppenheimer", a tu proszę! To bardzo cieszy, bo "Strefa interesów" to mały film w porównaniu z blockbusterem Nolana. Artystyczny, autorski, dodający nowy głos w kinie o Holokauście.

Galę oscarową oglądało się miło. Może to wystarczy?

W tytule napisałam, że mogłam się wyspać (gdybym oczywiście nie pracowała...). Tak, ale nie z powodu nudy, tylko właśnie przewidywalności. Można było przeczytać listę zwycięzców rano, obejrzeć kreacje – które w tym roku nie oszałamiały z małymi wyjątkami – i tyle. Ale to dla tych, którzy oglądają ceremonię tylko dla nagród.

Bo sama gala była naprawdę przyjemna, nie spektakularna, nie najciekawsza, ale po prostu miła i sympatyczna. Obejrzenie na żywo niesamowitego występu Ryana Goslinga z "I'm Just Ken" było warte niespania. To chyba najlepsze muzyczne show, jakie widziałam na gali w ostatnich latach. Gosling znowu udowodnił, że jest globalnym skarbem. Ten Slash! Wszyscy Kenowie! Ten róż! Ten garnitur! Pozamiatane.

Zresztą wszystkie muzyczne występy były w tym roku znakomite, a reżyseria i scenografia gali weszła na nowy poziom. Nigdy jeszcze nie widziałam w Dolby Theratre aż takich stagingów jak w tym roku.

Na występie Billie Eilish się wzruszyłam, podobnie jak podczas In Memoriam, kiedy Andrea Bocelli z synem Matteo Bocellim śpiewali "Time to Say Goodbye". Owszem, dość kiczowaty wybór, ale łzy poleciały. Zwłaszcza jak zobaczyłam na ekranie Matthew Perry'ego (tak, fanka "Przyjaciół" się kłania).

Było dużo śmiechu i cudownych momentów, sporo wzruszeń (chociażby łzy Emmy Stone). Kilka naprawdę genialnych żartów, jak ten o dinozaurach i Jeffie Glodblumie autorstwa Kate McKinnon. Był śmiały apel reżysera i scenarzysty (świetnej!) "Amerykańskiej fikcji", Corda Jeffersona, który odbierając nagrodę za najlepszy scenariusz zaproponował, żeby robić więcej małych filmów w miejsce jednego z rozbuchanym budżetem.

Była wzmianka o Ukrainie (Oscara zdobył dokument "20 dni w Mariupolu") i Palestynie, chociaż o tej drugiej naprawdę mało. Owszem, niektórzy mieli przypinki świadczące o solidarności z Palestyńczykami, ale szkoda, że tak wpływowi ludzie po prostu nie krzyczeli ze sceny, co się dzieje w Strefie Gazy. Chociaż Jonathan Glazer, który przestrzegał przed powtórzeniem Holokaustu, był blisko i chwała mu za to.

Ale cóż, takie jest Hollywood. Ma być przyjemnie, nawet jeśli udajemy, że nie dzieje się nic złego. I mimo wszystko było przyjemnie. Wiecie co? W sumie wcale nie żałuję, że zarwałam noc. Za rok zrobię to znowu...

Czytaj także: https://natemat.pl/546023,oscary-2024-oto-pelna-lista-zwyciezcow-kto-wygral-lista