Nie chcę Bond, Jane Bond. Jenna Ortega ma rację ws. kultowych filmów
Jenna Ortega – jedna z najbardziej obiecujących aktorek młodego pokolenia, odtwórczyni Wednesday Addams i "królowa krzyku" – dla jednych może mieć niewyparzony język, dla drugich być powiewem świeżości, jeśli chodzi o sposób wypowiadania się w wywiadach. Gwiazda "Soku z żuka 2" wielokrotnie udowodniła, że nie boi się mówić, co ma na myśli. A widząc jej dłuższe wywiady z magazynami, nikt nie odmówi 21-latce elokwencji.
Z okazji promocji kontynuacji hitu Tima Burtona ("Gnijąca panna młoda" i "Miasteczko Halloween") Ortega miała okazję porozmawiać z dziennikarzem stacji MTV, który spytał ją, czy zgodziłaby się zagrać żeńską wersję Edwarda Nożycorękiego, gdyby otrzymała taką propozycję. W odpowiedzi na pytanie aktorka zwróciła uwagę na dyskusyjną mentalność, jaka od kilku lat trzyma się Fabryki Snów.
Jenna Ortega ma rację. Ukróćmy "marzenia" o kobiecej wersji Jamesa Bonda
– Cieszę się, że teraz mamy o wiele więcej głównych bohaterek, myślę, że to coś wyjątkowego. Ale powinnyśmy trzymać się własnych postaci. Nie lubię spin-offów. Nie chcę widzieć Jamie Bond. Chcę widzieć inne badassowe kobiety – skwitowała, a z jej słowami trudno się nie zgodzić.
W dobie hollywoodzkiej obsesji na punkcie remake'ów, rebootów, spin-offów, sequeli i prequeli zrodził się pomysł na zastępowanie kultowych męskich postaci ich kobiecymi wariantami. Musimy zrozumieć jedno – wytwórnie bardziej niż kiedyś zabezpieczają się, jak tylko mogą. Z ich punktu widzenia realizacja całkowicie nowego projektu wiąże się z dużym ryzykiem, więc jeśli można odświeżyć coś, co daje gwarancję wysokiej oglądalności (np. ma potężne grono fanów jak "Gwiezdne wojny"), lepiej w to pójść. Większa oglądalność daje większe zyski.
Jane / Jamie Bond jest produktem ubocznym tej tendencji do odgrzewania kotletów. Nie stoję na straży czystości problematycznego (przynajmniej w moim odczuciu) protagonisty Iana Fleminga, niemniej zostawmy Jamesa w spokoju. Agentka 007 nie oczyści bohatera z jego seksistowskiej przeszłości. Jeśli zależy nam, żeby był bardziej progresywny, znajdzie się wiele lepszych sposobów, by takim go uczynić.
Próba kapitalizacji feminizmu w Hollywood jest wtórna. By tworzyć silne postaci kobiece (zwłaszcza w kinie blockbusterowym), potrzebujemy ryzyka, albo przynajmniej wartościowych inspiracji. Na wyciągnięcie ręki mamy m.in. Ellen Ripley z "Obcego", którą powołała do życia świetna Sigourney Weaver ("Avatar"), graną przez Jennifer Lawrence ("Poradnik pozytywnego myślenia") Katniss Everdeen z "Igrzysk śmierci", czy Trinity (Carrie-Anne Moss) z "Matriksa".
Pierwszą postać stworzył facet, Ridley Scott ("Gladiator"); drugą kobieta, Suzanne Collins, a trzecią transpłciowe siostry, Lana i Lilly Wachowskie. Niezależnie od płci stać nas na to, by kinowe protagonistki były bohaterkami z krwi i kości, dlatego skończmy z hauntologiczną wręcz praktyką powtarzania w kółko tych samych rzeczy. James niech będzie Bondem, a Jane niech wyrobi sobie własne, równie silne nazwisko.