Praca, efektywność i aktywność nie są naszym powołaniem i przeznaczeniem. Sens życia jest zupełnie gdzie indziej. W spokojnej przechadzce, w łowieniu ryb, długim wylegiwaniu się w łóżku, w spokojnym, skupionym na smaku i przyjemności jedzeniu, w seksie. To są zajęcia, które należy smakować, którym warto się oddać i czerpać z nich przyjemność i odpoczynek.
Prawie wszyscy chcemy w końcu odpocząć. Prawie nikt z nas tego nie potrafi. Mamy więc prosty wybór – albo dalej zamieniać się w powłóczące nogami zombie, albo nauczyć się pewnej zapomnianej umiejętności. Umiejętności nicnierobienia. Jak to osiągnąć?
Kalina, 36 lat, project manager: Budzik – 5.30. Wstajesz i jak robot ruszasz w stronę łazienki. I tak cud, że usłyszałaś dzwonek, bo przecież zaledwie przed dwoma godzinami nastawiłaś pobudkę. Na pół śpiąc, toczysz się do łazienki, siadasz na sedes, robisz, co trzeba, spuszczasz wodę. Dwa kroki do umywalki wydają ci się tak odległe jak co najmniej wyprawa do ulubionej manikiurzystki na drugim końcu miasta – być może dlatego od miesięcy cię tam nie ma. Myjesz się w końcu i odrobinę budzisz. Zawsze zimną wodą, tylko to jest cię w stanie względnie postawić na nogi. Pierwsza trzeźwa myśl poranka – „muszę na urlop”. Hej, już to mówiłaś! Wczoraj? A może już pół roku temu?
Ostatni czas wolny? Tak, weekend! I co z tego – jak musiałaś nadrobić to, co nie udało ci się w tygodniu. Jak już się ogarnęłaś, zostają ci – wierzyć się nie chce – aż trzy godziny na odpoczynek. Ty jednak zamiast wyjść na spacer, nerwowo kartkujesz w głowie notes z listą zadań na przyszły tydzień, a jak już to zrobisz – uświadamiasz sobie, że od 3 tygodni nie wzięłaś odkurzacza do ręki.
Pocieszam się tylko tym, że nie jestem sama. Znajomi po dwóch tygodniach wczasów wrócili jeszcze bardziej zmęczeni. „Bo człowiek jak już pojechał, to chciał już wszystko zobaczyć. Pobudki wcześniej niż do pracy, a potem te gorące noce. No a w połowie urlopu zapaść, bo za 9 dni masz spotkanie z inwestorami…”. W jakich my czasach żyjemy, że albo nie masz czasu, by mieć czas, albo masz czas i nie wiesz, co z nim zrobić…
Co więc zrobić, by w końcu mieć wolne? No i jak odpoczywać, by wypocząć, kiedy w końcu wolne dostajesz?
Musisz się wyspać!
Krzyczą psychologowie. Jeśli życie, zdrowie, dzieci, rodzina i świat jeszcze ci miłe, musisz się wyspać, odespać, odpocząć! To po pierwsze. Po drugie – bądź asertywna, logiczna, merytoryczna. Poproś o urlop – należy ci się jak psu miska. Zwolnią cię? To znajdziesz inną, lepszą pracę. Nie idź na zgniły kompromis: „wolne, ale popracuję z domu”. Nie popracujesz, bo nie dasz już rady! Po za tym, nie ma ludzi niezastąpionych. Uprzedź, że wyłączasz komórkę i zrób to – inaczej na pewno ktoś zapomni, że właśnie masz wolne.
No i przede wszystkim: zatrzymaj się. Nie pędź. Niczego nie wyprzedzisz. Pozwól, by to twoje myśli cię dogoniły. I to, co zostawiłeś po drodze. Daj sobie chwilę. Zrób kawę i pij ją godzinę, delektuj się, gap się na chmury. A potem… zrób coś, co lubisz najbardziej albo – NIE RÓB NIC. I nie wstydź się tego nicnierobienia. Stań się próżniakiem idealnym – a wyjdzie ci to na pewno na zdrowie. Co więcej – na dobre wyjdzie to twoim szefom, którzy na powrót będą mieli tryskającego energią pracownika. Ha! Łatwo powiedzieć? Ano łatwo. Bo trzeba się narobić, by umieć nic nie robić. Tę wiedzę jednak warto posiąść.
Teoretycznie te podstawowe fakty o odpoczywaniu są naprawdę proste. Oczywiście podstawa odpoczynku to regularny sen. „Trzeba zapewnić sobie sześć-siedem godzin regeneracji, by dobrze funkcjonować. Energia odnawia się w rytmie dobowym. Jeżeli nie odbudowujemy jej strat w ciągu doby, to zaciągamy niespłacalny dług energetyczny w zapasach energii” – tłumaczy w książce „Wskazówki na dobre i złe czasy” psycholog Jacek Santorski. 6-7 godzin snu na dobę to coś, bez czego na dłuższą metę po prostu nie będziemy w stanie funkcjonować. Ale jeśli myślimy, że aby odpocząć, starczy nam tylko spanie, to jesteśmy w grubym błędzie. Potrzebujemy w ciągu doby jeszcze kilku godzin odpoczynku w postaci mniej angażujących zajęć, w tym co najmniej godziny pełnego relaksu. I właśnie tu najczęściej przegrywamy nasz stały wyścig ze zmęczeniem.
Naucz się sztuki powolności
Każdy ma momenty, w których chciałby, żeby doba trwała przynajmniej 48 godzin. Ale przecież jesteśmy wciąż zmęczeni naprawdę nie dlatego, że potrzeba nam jeszcze więcej czasu na pracę. Amerykański psychiatra Larry Dossey stworzył w latach 80. pojęcie time-sickness – „choroby niedoczasu” – tak najkrócej, polega ona na obsesji, że „czas ucieka, jest go zawsze za mało i trzeba wciąż pędzić coraz szybciej, aby chociaż dotrzymać kroku”. „Dziś cały świat cierpi na niedoczas” – tak nawiązuje właśnie do teorii Dosseya Carl Honore, autor słynnej „Sztuki Powolności”, czyli manifestu ruchu Slow.
Oczywiście efektywność ludzkiej pracy stale rośnie. Z roku na rok udaje nam się zrobić coraz więcej w coraz krótszym czasie. Zawdzięczamy to rozwojowi technologii i technik zarządzania. Ale płacimy za to ogromną cenę. Zwłaszcza dziś, w epoce turbokapitalizmu. „W dzisiejszych czasach to raczej my istniejemy dla gospodarki niż na odwrót. Długie godziny spędzane w pracy sprawiają, że jesteśmy mało produktywni, podatni na błędy, chorzy i nieszczęśliwi. Etyka pracy, która przy stosowaniu z umiarem może być zdrowa, wymyka się spod kontroli” – pisze Carl Honore. Dla niego, i dla całego ruchu slow, klucz do prawdziwego smaku życia kryje się w tempie, w którym tego życia kosztujemy. Z całą pewnością warto czasem zanurzyć się w tym, co proponują nam ludzie żyjący według tej filozofii, od slow foodu poczynając, na życiu w zgodzie z przykazaniami slow life kończąc.
Problemem jednak jest nie tylko sama praca i brutalne wymagania, jakie stawia przed nami rynkowa rzeczywistość, ale także sposób, w jakim sami o tym wszystkim myślimy. „Kapitalizm przedstawia pracę jako religię; to samo, niestety, robi socjalizm. Lewica ma umysł zaćmiony socjalistyczną mrzonką o „pełnym zatrudnieniu”. Czy pełne niezatrudnienie nie byłoby lepsze?” – takie przewrotne pytanie stawia z kolei Tom Hodkinson, redaktor kultowego brytyjskiego serwisu i ukazującego się… raz do roku magazynu „The Idler” – co można przetłumaczyć tylko jako „Leń” – w swej wydanej także w Polsce świetnej książce „Jak być leniwym”.
Symuluj chorobę! Najważniejsze jest… lenistwo
Hodkinson stara się podważyć powszechne w epoce ciągłego pędu nakazy kulturowe, według których to praca, efektywność i aktywność są naszym powołaniem i przeznaczeniem. Sens życia jest zupełnie gdzie indziej – dowodzi Hodkinson. W spokojnej przechadzce, w łowieniu ryb, długim wylegiwaniu się w łóżku, w spokojnym, skupionym na smaku i przyjemności jedzeniu, w seksie. To są zajęcia, które należy smakować, którym warto się oddać i czerpać z nich przyjemność i odpoczynek. A praca takim zajęciem nie jest.
Dlatego Hodkinson całkiem serio namawia nas do takich numerów, jak symulowanie choroby przed pracodawcą, odwoływanie i przekładanie spotkań dopóki to tylko możliwe, wymigiwanie się od wszelkich dodatkowych zadań, które szykuje dla nas szef lub rodzina lub wykonywanie ich w sposób, który nie pozwoli nam się zmęczyć. Dlaczego? Bo najważniejsze jest „lenistwo”, czyli spokojne, medytacyjne oddawanie się nicnierobieniu.
Dodajmy do tego, że „Jak być leniwym” to książka, która zdecydowanie nie jest poradnikiem, lecz raczej lekkim esejem w stylu „Papierosy są boskie” Richarda Kleina. Hodkinson pisze sporo i ze szczegółami o pozornie beztroskim trybie życia m.in. Oskara Wilde’a, Samuela Johnsona czy Marka Twaina. Autor nazywa ich wielkimi ludźmi, którzy byli wielkimi leniami. I zdecydowanie namawia do brania z nich przykładu. Bo lenistwo według Hodkinsona, to trochę droga do wolności.
„Mimo, że nowoczesne społeczeństwo ciągle obiecuje nam wolność, wolny czas i wolny wybór, nadal w większości jesteśmy niewolnikami trybu życia, którego wcale nie wybieraliśmy” – tłumaczy Hodkinson. Według niego to wdrukowane nam kulturowo podejście do pracy jako centrum naszego życia przekłada się także na podejście do wszystkich innych form naszego działania. W relacjach z ludźmi, w kontakcie z kulturą i popkulturą – ba, nawet w odpoczywaniu jesteśmy zdaniem Hodkinsona tak samo nadaktywni jak w pracy. Także tu musimy wciąż się angażować, wciąż uczestniczyć, wciąż być obecnymi. A i tu przydałoby się przecież niejednokrotnie zwolnić. Odpocząć.
Wyłącz telefon przynajmniej na kilka godzin
Dodajmy do tego – i tu już niepotrzebny nam Hodkinson – że już zupełne spustoszenie w naszych i tak wymęczonych mózgach sieją tryby pracy i uczestnictwa w sieci, które znamy tak naprawdę dopiero od jakiejś dekady, czyli multitasking i multiscreening. To one sprawiają, że jeszcze łatwiej przekraczamy granicę zmęczenia, a czasem właściwie spoza niej nie wychodzimy. Po wyjściu z pracy – zwłaszcza tej, która ma jakikolwiek związek z ekranem komputera – zaczynamy przecież natychmiast, zwykle jeszcze za kółkiem lub w tramwaju, wykonywać czynności bardzo podobne do tych, którym oddawaliśmy się za biurkiem czy na służbowym zebraniu.
I wcale niekoniecznie chodzi o „zabieranie pracy do domu”. Przesuwamy ekrany smartfona czy tabletu, scrollujemy Facebooka czy Twittera, piszemy wiadomości – tyle że tym razem do bliskich i znajomych, czytamy wiadomości, co chwila naszą uwagę przyciąga jakiś link lub samoodtwarzające się wideo. Nie odkładamy tego drugiego (a może już podstawowego) ekranu nawet podczas oglądania filmu, sięgamy po niego w toalecie i podczas rozmowy z ukochaną/ukochanym. Kiedy wydaje nam się, że właściwie odpoczywamy, tak naprawdę wciąż katujemy umysł kolejnymi bodźcami i impulsami. A przecież wystarczyłoby tylko odłożyć smartfona na te dwie, trzy, cztery godziny gdzieś na półkę. To takie łatwe i tak potwornie trudne zarazem… Ale za nie odłożenie płacimy jeszcze większą porcją zmęczenia.
Jak masz się zmęczyć na wczasach, zostań w domu
Kolejny kulturowo-cywilizacyjny problem z odpoczywaniem trafia nam się z kolei, kiedy już wydaje nam się, że rzeczywiście zdołaliśmy znaleźć moment na dłuższą przerwę w codzienności i „prawdziwy odpoczynek”. I na przykład lecimy na weekend do Barcelony. Od piątkowego popołudnia do niedzielnego wieczoru mamy tylko dwie doby, z których pół spędzimy w samolocie i na lotniskach, kolejne godziny zejdą nam na szukaniu knajp i przemierzanie kolejnych kilometrów ulicami stolicy Katalonii. Tak naprawdę ten weekend zmęczy nas – i fizycznie, i psychicznie – w tym samym stopniu, co dwa ciężkie dni w pracy. Odpoczęlibyśmy o wiele lepiej, kładąc się na te dwa dni na kanapie z jakąś dobrą książką albo jeżdżąc na rowerze po okolicy.
Właśnie dlatego „Zostać w domu to nowy sposób na wyjście” – to w niektórych momentach jeden z najlepszych cytatów z „Jak być leniwym” Hodkinsona. Ale nie tylko dlatego. Nie każdy wyjazd da nam odpoczynek. Mówiąc zaś naprawdę szczerze choć brutalnie – krótki wyjazd nie da nam odpoczynku niemal nigdy. Według psychoterapeuty Wojciecha Eichelbergera urlop krótszy niż trzy tygodnie po prostu nie ma sensu. Pierwszy tydzień jest nam potrzebny na wyhamowanie tempa po pracy. „Trzeci to mobilizowanie się do tego, co nas czeka po urlopie. Prawdziwy relaks i wypoczynek to właśnie środkowy tydzień. Wtedy już zapominamy o pracy, a jeszcze nie przychodzą nam do głowy myśli o tym, co się tam dzieje, gdy nas nie ma” – tłumaczył Eichelberger w jednym z wywiadów.
Nie jest to nic wyjątkowego – do identycznych wniosków dochodzą lekarze i naukowcy badający tempo i sposób, w jakim nasz mózg przełącza się na tryb prawdziwego odpoczynku.
Świadomość, że podczas trzytygodniowego urlopu będziemy realnie odpoczywać tylko przez tydzień jest oczywiście cokolwiek frustrująca. Ale właśnie na tym przykładzie widać chyba najlepiej, że prawdziwy odpoczynek zajmie nam zawsze podobną ilość czasu jak ta, którą poświęciliśmy na to, by się zmęczyć.
Tadeusz, 39 lat, redaktor: Nie ma nic lepszego niż idea „fu*k it all”. Nikt nie zadba o ciebie lepiej niż ty sam. Przez naście lat próbowałem nadążyć za tempem, które narzucała rzeczywistość asapów, deadlineów, briefów, newsów. Szybciej, więcej, mocniej. Trzeba zarabiać, czasy są trudne. Urlop – tak, ale przywieziesz reportaż z wakacji, dwa dni wolnego – tak, ale weźmiesz dwa weekendowe dyżury z rzędu. Seks z żoną? A co to? Wiosna? To już po świętach? Weekend – o Boże, poniedziałek za dwa dni. W końcu – bunt. Nie mnie, ale mojego ciała. Mojego rosłego cielska, które powiedziało – bujaj się beze mnie. Szpital, stan przeciwzawałowy. Rozpacz i strach. I otrzeźwienie. Mnie się udało. A ty na co czekasz?
3 książki, przy których odpoczniesz i nauczysz się odpoczywać