Nie, nie twierdzimy, że demokracja w Polsce jest w tak samo fatalnej kondycji jak w Turcji. To zdecydowanie byłoby nadużycie. Ale analogii między "pełzającą dyktaturą Kaczyńskiego" a rewolucją Erdogana jest dużo. Zwłaszcza w zakresie kompetencji prezydenta Turcji i "naczelnika" Polski. I wydaje się, że podobnie podzielone jest społeczeństwo, a opozycja bezradna.
Erdogan świętuje. Na mocy referendum de facto będzie miał uprawnienia godną dyktatora, a władzę będzie mógł dzierżyć co najmniej do 2029 roku. Jeśli oczywiście po drodze nic się nie zmieni na jego korzyść. W międzyczasie nowoczesne państwo założone przez Mustafę Kemala Atatürka najpewniej przejdzie do historii. Ten proces już zachodzi. Turcja ponownie staje się państwem religijnym i azjatyckim – takim, które pożegnał Atatürk.
Co ciekawe, choć Erdogan do tej pory z łatwością forsował kolejne zmiany w Turcji, jeśli przyjrzymy się wynikom głosowania, referendum wygrał o włos. Za zmianą krajowego systemu politycznego na prezydencki zagłosowało nieco ponad 51 proc. tych, którzy poszli do urn. Oczywiście pojawia się kwestia legalności referendum – opozycja twierdzi bowiem, że przy urnach doszło do fałszerstw. Tym bardziej, że państwowa komisja wyborcza uznała za ważne głosy, które nie zostały podstemplowane przez członków lokalnych komisji, a trafiły do urn.
Niemniej jednak wyniki głosowania obowiązują. I tutaj pojawia się pierwsza analogia.
Polska, Turcja... Trudno znaleźć trzeci równie podzielony kraj
Wystarczy bowiem spojrzeć na mapę, która przedstawia, jak głosowali Turcy. Bardzo wyraźnie widać podział na Turcję A i Turcję B. Zupełnie jak w Polsce, gdzie zachód i północ kraju głosują na PO, a wschód i południe na PiS.
W Turcji Erdogan nie zyskał poparcia dla zmian w regionach bardziej rozwiniętych. Są to więc Stambuł i okolice (w tym europejska część Turcji, granicząca z Bułgarią i Grecją), Ankara i okolice stolicy, a do tego wschodnie i południowe wybrzeże kraju – a więc miejsca, które żyją przede wszystkim z europejskich turystów. I bardzo cierpią z powodu ich odpływu. Przeciwko Erdoganowi zagłosowały jeszcze tereny zamieszkane przez Kurdów, ale ich mieszkańcy nie tyle nie chcą zmian, co po prostu nie chcą być częścią Turcji.
Erdogana poparli natomiast mieszkańcy regionów gorzej rozwiniętych. Podobnie jest u nas – ostatnie wybory parlamentarne co prawda delikatnie zachwiały proporcjami, ale PiS to przede wszystkim małe miejscowości, ludzie o niższej stopie życiowej. A ponieważ głosy rozłożyły się niemal równo po połowie, kraj jest mocno spolaryzowany. To zupełnie jak Polska podzielona równo na przeciwników i zwolenników Jarosława Kaczyńskiego.
Bezradna opozycja
Jeszcze nie podano oficjalnych całościowych wyników referendum (zliczanie głosów potrwa kilka dni), a turecka opozycja szybko i zdecydowania zaczęła protestować przeciw rozstrzygnięciom. Powód to oczywiście rzekome fałszerstwa.
Partia Ludowo-Republikańska (CHP), największe tureckie ugrupowanie opozycyjne, wprost wezwała państwową komisję wyborczą do unieważnienia referendum konstytucyjnego. Tylko w ten sposób według wiceszefa partii Bulenta Tezcana "ludzie zostaną uspokojeni". A nastroje w państwie są gorące – w końcu Erdogan przegrał głosowanie choćby w swoim rodzinnym Stambule, którym rządził przez wiele lat, zanim został politykiem formatu krajowego. W podobnym tonie wypowiadają się inne partie opozycyjne.
I pomimo tych protestów opozycja w Turcji jest w ciągłym odwrocie. A Erdogan odnosi kolejne sukcesy: po wieloletnim premierostwie został w 2014 roku prezydentem. A kiedy w 2016 wybuchł pucz (według wielu inspirowany z ręki samego Erdogana, któremu włos nie spadł z głowy), po jego zdławieniu prezydent Turcji miał praktycznie wolną rękę w szukaniu odpowiedzialnych. Te "poszukiwania" były prowadzone bardzo energicznie – w całej Turcji tysiące osób straciły pracę, zostało zawieszonych lub nawet wtrąconych do więzień. To m.in. policjanci, dziennikarze, sędziowie czy urzędnicy. Oraz oczywiście tysiące żołnierzy. Wszyscy, wobec których są podejrzenia co do ich lojalności wobec Erdogana.
Ale przecież podobną sytuację mamy w Polsce. I u nas opozycja jest bezradna. Na nic zdały się protesty – Prawo i Sprawiedliwość zdążyło już rozmontować Trybunał Konstytucyjny, zasadza się na Sąd Najwyższy i Krajową Radę Sądownictwa, nastąpiła gigantyczna wymiana kadr w urzędach. Do tego dochodzą czystki w armii.
Niepohamowany apetyt
A pamiętacie, jak kilka lat temu Jarosław Kaczyński przekonywał, że chce, żeby Polska była jak Turcja? – Trzeba czynić wszystko, by Polska była tym, czym jest dziś Turcja. O niej mówi się, że to poważne państwo. Mój śp. brat mówił wielokrotnie, że chciałby, żeby o Polsce tak mówiono. Ten rodzaj wielkości jest do zdobycia. To wymaga najpierw zmiany władzy, a potem przebudowy polskich elit. I to we wszystkich dziedzinach – mówił Kaczyński w wywiadzie dla wPolityce.pl.
Dzisiaj, gdy tureckie państwo budzi takie kontrowersje, akcesja do UE wydaje się niemożliwa, a Erdogan nosi się z możliwością zorganizowania kolejnego referendum, ale tym razem w sprawie kary śmierci, Kaczyński być może ugryzłby się w język, zanim powtórzyłby to zdanie.
Ale przecież i on, i Erdogan mają jeden cel. Skupienie w swoich rękach niemal nieograniczonej władzy. Różnica jest tylko jedna: Erdogan chce "doglądać" wszystkiego sam, Kaczyński woli pociągać za sznurki z cienia. Ale de facto ma wpływ na każdą decyzję w państwie, a w Polsce nie dzieje się nic bez jego wiedzy.
Już sama sprawa tureckiego referendum jest fundamentalna. Dzięki niemu Erdogan przecież będzie mógł zmienić konstytucję. A pozbycie się obecnie obowiązującej w Polsce ustawy zasadniczej to marzenie Kaczyńskiego. Prezes PiS przecież nawet nie gryzie się w język i mówi, że jest ona "postkomunistyczna".
Na mocy zmian, które teraz nastąpią w konstytucji, Erdogan będzie de facto szefem państwa i rządu. Brzmi znajomo? No jasne, że tak – przecież zarówno prezydent Andrzej Duda jak i premier Beata Szydło tańczą dokładnie tak, jak im zagra prezes PiS.
Ustawa jak dekret
Mało analogii? Erdogan teraz będzie mógł rządzić przy pomocy dekretów. Tych oczywiście Jarosław Kaczyński wydawać nie może, ale przecież znalazł idealny zamiennik – ustawy w trybie poselskim. W ten sposób zmiany mogą następować szybko: nie ma obowiązku przeprowadzania konsultacji społecznych, Sejm i Senat ochoczo je przegłosowują, Andrzej Duda bez zbędnej zwłoki sięga po długopis, a w razie czego wszystko "przyklepuje" Trybunał Konstytucyjny.
Erdogan będzie miał także wpływ na wymiar sprawiedliwości. O ten element klasycznego trójpodziału władzy Kaczyński też zadbał. Stąd zmiany w Trybunale Konstytucyjnym, stąd krucjata Ziobry przeciw środowisku sędziowskiemu. Zresztą obaj politycy mają bardzo swobodne podejście do sprawiedliwości, choć obaj mają partie ze "sprawiedliwością" w nazwie. Kiedy w zeszłym roku turecki Sąd Konstytucyjny uznał aresztowanie dwóch dziennikarzy za bezprawne, Erdogan stwierdził, że to działanie przeciwko narodowi i że takie działania mogą postawić istnienie sądu pod znakiem zapytania. A o naszej polskiej kaście sędziów, która za nic ma sprawiedliwość i wolę suwerena, słyszeliśmy wszyscy.
Kaczyński przegrywa z Erdoganem tylko w jednym elemencie: nie może rozwiązać parlamentu. To znaczy oczywiście może, zwłaszcza, że jego partia ma samodzielną większość, ale przecież po co miałby to robić. Nie będzie mógł za to go rozwiązać w razie porażki wyborczej. Pocieszające.