Jarosław Kaczyński, prezes PiS, poseł.
Jarosław Kaczyński, prezes PiS, poseł. fot. JACEK DOMINSKI/REPORTER

– O ile Jarosław Kaczyński już wie, że przegrał, o tyle duża część jego żelaznego elektoratu jeszcze nie. Gdy zwycięży opozycja, najwierniejsi wyborcy PiS mogą mieć problem z tym, jak to sobie wyjaśnić. Łatwo im będzie wmówić, że wybory zostały "skradzione", jak zwolennikom Trumpa w USA, którzy próbowali siłą przedłużyć jego rządy – mówi naTemat prof. Marek Migalski, neuropolitolog z Uniwersytetu Śląskiego.

REKLAMA

Anna Dryjańska: Mówił pan, że 2022 będzie strasznym rokiem w polskiej polityce. Spełniło się?

Prof. Marek Migalski: Niezręcznie oceniać własne diagnozy. A pani myśli, że się spełniło?

Moją skalę przesunęła napaść Rosji na Ukrainę.

Nie dziwię się. Wojna w Ukrainie była głównym czynnikiem wpływającym na nasze nastroje. Na jakiś czas kompletnie przykryła wydarzenia w kraju – na przykład aferę Pegasusa i spektakularną klapę Polskiego Ładu, sztandarowego programu Prawa i Sprawiedliwości. 

Przez kilka tygodni, do kwietnia-maja, opinia publiczna koncentrowała się praktycznie wyłącznie na wojnie. To zrozumiałe – wszystkie eksperymenty psychologiczne pokazują, że nasza percepcja polityczna jest bardzo ograniczona. 

Gdyby nie wojna, PiS miałby już poniżej 30 proc. poparcia. Po raz kolejny zagranica mimochodem pomogła obozowi rządzącemu. Poprzedniego lata na korzyść partii rządzącej zadziałał kryzys uchodźczy na granicy z Białorusią. 

Ten wojenny bonus dla PiS zmniejszył się, ale trwa – Zjednoczonej Prawicy udało się wmówić części swoich wyborców, że drożyzna i rosnące ceny energii to tylko i wyłącznie wina Putina. Jednak nie wszyscy uwierzyli w "putinflację". 

Jaki będzie 2023 rok w polityce krajowej?

Wszystko wskazuje na to, że jeszcze gorszy niż poprzedni. To będzie rok wyborczy, w którym Polacy urządzą sobie polityczne piekło. Stawka tych wyborów jest ogromna i obydwie strony o tym wiedzą. Ani władza, ani opozycja, nie będą brały jeńców. 

Przed naszymi oczami rozegra się kampania, której jeszcze nie widzieliśmy. Warto przygotować się mentalnie na to, że będzie bardzo brutalna.

"Stawka tych wyborów jest ogromna" – podobne słowa dochodzą z różnych stron co cztery lata. 

To nie znaczy, że to nieprawda – po prostu stawka rośnie. Wybory w 2023 roku są jeszcze ważniejsze niż te w 2019, gdy PiS zapewnił sobie drugą kadencję. Z kolei głosowanie w roku 2019 było ważniejsze niż w 2015, gdy PiS doszedł do władzy. 

To nie są dla mnie puste słowa – właśnie dlatego, że wierzę w ich sens, podczas ostatnich wyborów dałem się namówić Platformie na kandydowanie do Senatu. Pomyślmy o tym, jak wyglądałby nasz kraj, gdyby w 2020 roku prezydentem został Rafał Trzaskowski. 

A więc co będzie stawką następnych wyborów?

To walka o to, czy znowu będziemy demokracją, czy osuniemy się w autokrację. Czy wrócimy do grona szanowanych państw Unii Europejskiej, czy podryfujemy w kierunku światowych wyrzutków. Krótko mówiąc: bardzo wiele. 

Kto wygra? Latem prezydent Aleksander Kwaśniewski powiedział mi, że ocenia szanse PiS i opozycji pół na pół. 

Czas działa na niekorzyść rządzących, bo kryzys gospodarczy się pogłębia. Przewiduję, że w 2023 roku obóz Zjednoczonej Prawicy odda władzę. 

PiS może nawet zdobyć największe poparcie ze wszystkich partii, ale jeszcze wyższe będzie zsumowane poparcie dla sił opozycyjnych, więc to one stworzą nowy rząd. 

Wie o tym zarówno Jarosław Kaczyński, jak i liderzy demokratycznej opozycji.

Prezes PiS przekonuje wyborców o czymś zupełnie innym: mówi, że możliwa jest trzecia kadencja Zjednoczonej Prawicy.

A co ma mówić? Warto spojrzeć na polską politykę z pewnego dystansu – nie wikłać się w bieżączkę, nie śledzić harców sejmowych minuta po minucie, tylko aktualizować obraz sytuacji co kilka dni. Zacząłem przyglądać się tak wydarzeniom po reelekcji Andrzeja Dudy i bardzo mi z tym dobrze: psychicznie i analitycznie. 

Dzięki temu ogląd sytuacji jest wyraźniejszy, a z pozornie dziwnych, przypadkowych ruchów, które wykonuje obóz władzy, wyłania się wzór.

Jaki?

Jarosław Kaczyński wie, że przegra te wybory. Prezes PiS przygotowuje swoją formację do przejścia do opozycji: to wyjaśnia jego konflikt z Ziobrą, ataki na Niemcy i miotanie się w sprawie pieniędzy z Unii Europejskiej, których – moim zdaniem – przed wyborami nie będzie, bo to reanimowałoby słabnący obóz rządzący. 

Kaczyński chce wyciąć konkurencję w opozycji w przyszłym Sejmie. PiS ma być jedynym podmiotem tej prawicowej opozycji – stąd licytacja na radykalizm z Solidarną Polską i Konfederacją. Ma im zabraknąć tlenu.

Rok temu powiedział pan, że formacje Kaczyńskiego i Ziobry podkreślają swoją odrębność. 

I chyba miałem rację, choć nie doceniłem, jak szybko eskaluje napięcie na linii PiS – Solidarna Polska. Wiedziałem, że nie wytrwają razem do wyborów, ale byłem przekonany, że Kaczyński będzie zwodził Ziobrę do ostatniej chwili, a ostra walka zacznie się dopiero na etapie układania list wyborczych, gdy stanie się jasne, że prezes PiS nie przewiduje miejsc dla polityków Solidarnej Polski.

Jednak wypadki potoczyły się bardzo szybko. Już dziś mamy do czynienia ze stanem otwartej wojny – do tego stopnia, że jeden z podwładnych ministra sprawiedliwości idzie do radia po to, by powiedzieć, że premier Mateusz Morawiecki doprowadził do pasma porażek. A szef rządu, zamiast od razu go zdymisjonować za kwestionowanie jego pozycji, przełyka zniewagę. Na marginesie można postawić pytanie z pogranicza politologii i psychologii: po co odgrywać rolę premiera, skoro się nim nie jest? 

W obozie władzy już nikt nie myśli o zwycięskim boju. To armia, która wie, że przegrała – teraz żołnierze kombinują tylko jak nagrabić tyle, ile się da, uciec i – najważniejsze – nie dać się złapać.  

Politycy PiS są boleśnie świadomi tego, że ich eldorado skończy się za 10 miesięcy. Narasta anarchia. Ci, którzy mogą, próbują zapewnić sobie ciepłe synekury – jak na przykład Jacek Kurski na waszyngtońskiej posadzie w Banku Światowym

Inni liczą na bezkarność za popełnione przestępstwa, jak ci samorządowcy, którzy nielegalnie udostępnili dane osobowe mieszkańców przy okazji niedoszłych wyborów kopertowych. 

Wreszcie są też tacy, którzy nie chcąc iść pod lód, próbują w ostatniej chwili przeskoczyć na statek opozycji. To casus polityków Porozumienia czy członków PiS ze śląskiego sejmiku.  

Co oprócz wojny w Ukrainie zdefiniowało polską politykę w mijającym roku?

Drugim znaczącym wydarzeniem było znaczące wzmocnienie pozycji Koalicji Obywatelskiej po powrocie Donalda Tuska. Teraz w sondażach KO dogania PiS. To efekt osobistej pracy Tuska, kilkunastu miesięcy konsekwentnych działań. Nie było tu żadnego spektakularnego przełomu – jednak wyniki są widoczne. 

Trzecim i ostatnim kluczowym fenomenem 2022 roku jest skrzecząca rzeczywistość ekonomiczna. Polakom żyje się coraz ciężej. Nasze portfele są coraz chudsze, wiele osób staje przed niemożliwymi wyborami: leki czy jedzenie? Czynsz czy rachunek za światło? To smutne samo w sobie. 

Politolog dostrzeże jednak kolejny przygnębiający aspekt tej sytuacji: trzeba było prawie 20 proc. inflacji, do której przyczynili się także rządzący, by poparcie PiS spadło z 40 do 30 proc. To pokazuje, jak bardzo spetryfikowały się sympatie polityczne. Bez tego Prawo i Sprawiedliwość znowu miałoby szansę na samodzielne rządy.

A dwa weta prezydenta dla lex Czarnek?

Były znaczące, ale nie definicyjne. To świadectwo sypania się układu – skoro nawet ktoś taki jak Andrzej Duda potrafi się postawić, to znaczy, że jest już bliżej, niż dalej. Przemysław Czarnek odgraża się z kolei, że zgłosi podobny projekt po raz trzeci – tu z kolei dochodzimy do popularnej definicji szaleństwa. To sytuacja, gdy ktoś cały czas robi to samo, ale oczekuje innych rezultatów.

Dla mnie może nie najważniejszy, ale bardzo symboliczny był przypadkowy wystrzał z granatnika w Komendzie Głównej Policji. Skrajna nieodpowiedzialność gen. Jarosława Szymczyka jest tłumaczona przez rządzących w skrajnie absurdalny sposób: mógł pomylić broń z alkoholem, myślał, że to głośnik.

To kolejna odsłona tupolewizmu – igrania z bezpieczeństwem na zasadzie jakoś to będzie, działania bez żadnego trybu. Szczęśliwie nikt nie zginął – tylko dlatego dziś możemy się z tego śmiać, choć to gorzki śmiech. Śmieje się zresztą cały świat, bo incydent został opisany przez międzynarodową prasę.

Przez ponad 30 lat nie zbudowaliśmy państwa, które normalnie funkcjonuje. Otrzeźwieniem nie był nawet 2010 rok. Wydawało się, że co jak co, ale katastrofa smoleńska nauczy elitę władzy, że procedury są właśnie od tego, by ich przestrzegać, a nie, by je łamać. Niestety nawet to było za mało. 

Ten brak podstawowej refleksji dotyczy wielu dziedzin funkcjonowania państwa.

Na przykład?

Bezkrytycznie czcimy pamięć Piłsudskiego i Dmowskiego, choć pierwszy był parafaszystowskim dyktatorem, a drugi zażartym antysemitą. Mieli wielkie zasługi dla odzyskania niepodległości, ale co zrobili potem? 

Do dziś – i słusznie – wspominamy ofiary stanu wojennego. Przez nieco ponad półtora roku życie straciło około 100 osób. Dlaczego jednak nie pamiętamy o zamachu majowym, gdy Piłsudski złamał młodą polską demokrację? W cztery dni zginęło 379 osób, 1 000 zostało rannych. 

Dlaczego nie mówi się o obozie koncentracyjnym w Berezie Kartuskiej, gdzie prześladowani byli przeciwnicy Piłsudskiego? Dlaczego nie mówi się o tym, że polscy nacjonaliści zgotowali polskim Żydom getto ławkowe?

Bez uczciwego spojrzenia na przeszłość będziemy skazani na przyszłość sterowaną przez Kaczyńskich i Braunów. Zapętlimy się w wielokrotnie popełnianych błędach. Odważenie się na refleksję historyczną i symboliczną jest warunkiem koniecznym, by opozycja mogła utrzymać władzę. I mam na myśli nie tylko krytycyzm wobec II RP.

To co jeszcze?

Nie wyobrażam sobie na przykład, by po zwycięstwie opozycji przedmiot Historia i Teraźniejszość nadal był bublem, który demoralizuje polskie dzieci. Pomniki biednego Lecha Kaczyńskiego chyba nie będą obalane, bo komu będzie się chciało, ale kilka miejsc pewnie zmieni swojego patrona. 

Nie wyobrażam sobie, aby po zwycięstwie opozycji nie było depisyzacji języka i sfery symbolicznej. Trzeba będzie bardzo ciężko pracować nad tym, by cofnąć degradację intelektualną ostatnich lat. 

Co ma pan na myśli?

Koncepcję "skapującej agresji" filozofki Kate Manne w praktyce. Podam dwa przykłady. 

Pierwszy: podczas mistrzostw świata w piłce nożnej w Katarze Polska rozegrała mecz z Francją. Oglądał go także prof. Stanisław Żerko, historyk, który swego czasu był bardzo zakochany w PiS, ale chyba już nie jest. W pewnym momencie napisał na Twitterze, że Polska gra z Afryką… Ten toporny i nieuświadamiany quasi-rasizm charakteryzuje nawet najbardziej wyrafinowaną warstwę prawicowej elity. 

Drugi przykład: w zeszłym semestrze, podczas jednego z moich konwersatoriów, student oświadczył "jestem antysemitą". Najpierw uznałem, że musiałem się przesłyszeć i poprosiłem, by młody człowiek wyjaśnił, co ma na myśli. "Nie lubię Żydów, są winni wszystkim wojnom" – odpowiedział. Spojrzałem na niego wielkimi oczami, a on nic. Nie miał pojęcia, że powiedział coś nie halo. 

Co pan zrobił?

Nie będę opowiadał o tym, jakie konsekwencje wyciągnąłem wobec tego głuptaska. Nie były dotkliwe, bo trudno karać pogubionego moralnie i intelektualnie dzieciaka. Nawet było mi go jakoś żal. W każdym razie już wie, jak straszne jest to, co powiedział. Pewnie usłyszał takie słowa od swojego autorytetu i myślał, że to normalne.

Zmierzam do tego, że będzie bardzo ciężko cofnąć tę demoralizację. Obecna władza ośmieliła intelektualnych chuliganów, którzy jak gąbka chłoną nie tylko antysemityzm, ale i codzienne wyzywanie opozycji od zdrajców i Targowicy, robienie z konkurencji politycznej wrogów, których trzeba zniszczyć

Widzowie TVP pozbawieni obiektów nienawiści mogą być zagubieni.

Opozycja, jeśli chce wygrać, nie może wpędzać wyborców PiS w poczucie winy. Nikt nie lubi, gdy udowadnia się mu, że się mylił. Trzeba im pokazać, że zostali oszukani przez obóz rządzący. To podstawa neuropolityki.

Mówiąc krótko: do polityków PiS trzeba podchodzić ostro, ale do wyborców łagodnie. Ludzie muszą zachować twarz i mieć pewność, że świadczenia socjalne zostają. Oczywiście to nie znaczy, że masowo ruszą do urn, by zagłosować na opozycję – sprawy zaszły za daleko. Wystarczy jednak, że część z nich zostanie w domu. 

Wierzy pan w to, że w razie przegranej PiS pokojowo odda władzę? Wspominam atak trumpistów na Kapitol i takiej pewności nie mam.

Boję się wybuchu przemocy. O ile Jarosław Kaczyński już wie, że przegrał, o tyle duża część jego żelaznego elektoratu jeszcze nie. Mimo wysokiej inflacji i szybujących cen energii żyją w najlepszym z możliwych światów pod przywództwem najlepszego przywódcy. Naprawdę wierzą w propagandę TVP. Wyborcy innych partii są dla nich niewidoczni. W ich świecie praktycznie wszyscy głosują na PiS, a elektorat innych partii to garstka bez znaczenia. 

Gdy zwycięży opozycja, najwierniejsi wyborcy PiS mogą mieć problem z tym, jak to sobie wyjaśnić. Łatwo im będzie wmówić, że wybory zostały "skradzione", jak zwolennikom Trumpa w USA, którzy próbowali siłą przedłużyć jego rządy. 

Kaczyński już zresztą kładzie fundamenty pod narrację o wyborczym oszustwie. Robi to cynicznie, ale znajdą się tacy, którzy wezmą to za dobrą monetę. Wtedy nienawiść łatwo może zmienić się w agresję fizyczną. Mieliśmy w III RP już dwa zabójstwa polityczne: Rosiaka i Adamowicza. Tu nie musi nawet być nawet sygnału ze strony Zjednoczonej Prawicy. Podburzeni propagandą TVP najwierniejsi wyborcy mogą z własnej inicjatywy próbować odwrócić wynik wyborów. To jest scenariusz, na który opozycja powinna być gotowa.

Czego chciałby pan życzyć czytelniczkom i czytelnikom naTemat w Nowym Roku?

Mam coś zamiast życzeń: ten rząd ma przed sobą najwyżej 10 miesięcy.

Prof. Marek Migalski – neuropolitolog z Uniwersytetu Śląskiego. W latach 2009-2014 poseł do Parlamentu Europejskiego (wybrany z listy PiS). Autor książek popularnonaukowych, m.in. "100 najsłynniejszych eksperymentów psychologicznych świata i ich znaczenie dla rozumienia polityki" oraz "Nieludzki ustrój. Jak nauki biologiczne wyjaśniają kryzys demokracji liberalnej oraz wskazują sposoby jej obrony". Napisał powieści "Wielki finał", "1989. Barwy zamienne" i "Nieśmiertelnicy".