To najbardziej anty-netflixowy film Netflixa. Dawno nie widziałem czegoś tak dziwnego
Lubię oglądać filmy, których nie rozumiem. Próba rozszyfrowania tego, "co autor miał na myśli", pozwala na pełne skupienie, gimnastykę mózgownicy i zapomnienie o bożym świecie. O ile oczywiście sam film jest na tyle frapujący, że nie wyłączymy go po 15 minutach. Wszystkie te cechy ma psychologiczny horror "Może pora z tym skończyć", który różni się zupełnie od innych filmów Netflixa.
Fot. Mary Cybulski / Netflix
Być jak Charlie Kaufman
Do zrozumienia sedna filmu należy przede wszystkim rzucić okiem na CV reżysera. Charlie Kaufman może i nie ma na koncie zbyt wielu tytułów, w których był najważniejszą osobą na planie (wcześniej wyreżyserował tylko dwa filmy), ale był scenarzystą wielu uznanych i znanych dzieł. Przede wszystkim "Być jak John Malkovich" i "Zakochany bez pamięci", które eksplorują zawiłe meandry ludzkiej psychiki.
Nie trzeba być omnibusem, by odkryć, że filmowa podróż pary głównych bohaterów jest wędrówką po ludzkim umyśle. Czyim? O tym napiszę za chwilę. Jedyne, co wiemy o naszym mózgu, to fakt, że nie wiemy o nim prawie nic. I pewnie nigdy nie rozpracujemy go na wskroś. Każdy z nas jednak doskonale wie, jakie figle potrafi nam płatać. Jak zapominamy twarze i nazwiska, mamy omamy, jak coś nam się wydaje, a wcale nie takie jest, jak czasem do głowy przychodzą nam totalnie chore myśli, a sny to już w ogóle rzecz niesłychana, do niektórych aż wstyd się przyznać.
Film wcale nie jest o tym, o czym napisałem na początku. Jest ekranizacją pewnego strumienia świadomości. Nie sposób się we wszystkim połapać, tak i nie sposób w pełni zrozumieć innego człowieka. Wiemy natomiast, że w naszych głowach dzieją się niestworzone rzeczy – szczególnie, kiedy zaglądamy do wspomnień lub wstajemy rano i próbujemy sobie przypomnieć, co nam się śniło. O tym jest ten film. Jego fabuła jest zbyt skomplikowana lub bardziej brak w niej jasnej historii, a przesłanie niestety banalne. Dla niektórych może to być największą wadą, dla innych zaletą, bo podsuwa spore pole do interpretacji.
Fot. Mary Cybulski / Netflix
Zakochany bez pamięci w zdjęciach Łukasza Żala
Ten film jest naprawdę dziwny i niezrozumiały. Jakby kręcił go sam David Lynch. Brak w nim chronologii, jakichkolwiek wyjaśnień. Jest za to cała masa symboli, monologów, ślepych zaułków i zabawy, a raczej tortury z widzem, surrealistycznych scen, powykrzywianych twarzy, a także zapętlony, wiecznie otrzepujący się pies. Musimy dać się porwać obrazowi i po prostu czuć się zagubionym. Traktować seans jako niesamowite doświadczenie wejścia w czyjąś głowę, a nie kolejny film Netflixa dla zabicia czasu.Nie jest to takie trudne, kiedy kadry wychodzą spod rąk Łukasza Żala – autora zdjęć do m.in. "Idy" i "Zimnej wojny". Polak doskonale operuje światłem, cieniem i kolorem – budując atmosferę grozy, a finałowa sekwencja to istny majstersztyk. Dodatkowo całość oglądamy w telewizyjnym formacie 4:3, co zmusza widza na koncentrowaniu się tylko na tym, co chce nam pokazać operator, nie na bujaniu w obłokach.
"Może pora z tym skończyć" ma doskonałą obsadę, zdjęcia i odważny koncept, ale raczej nie stanie się współczesnym klasykiem. Podobał mi się, ale nie trafi na moją wirtualną półkę z ulubionymi filmami. Charlie Kaufman trochę przesadził z przerostem formy nad treścią. Jednak nawet wśród ambitnych i autorskich dzieł jak "Roma" i "Irlandczyk", tak art-house'owy, ponad dwugodzinny, ciężki psychologiczny horror jest anomalią w portfolio Netflixa.
Fot. Mary Cybulski / Netflix
O czym jest "Może pora z tym skończyć"? [SPOILERY]
Na koniec zostawiam karkołomną próbę wyjaśnienia, czy warto tracić tyle czasu na tak przekombinowany film. Warto, bo stajemy się nie tylko odbiorcami, ale i jego twórcami. To w naszych głowach jest składamy do kupy i tylko od nas zależy, o czym tak właściwie opowiadał. Kaufman nigdy nam tego nie zdradzi, który zresztą podobno lubi czytać fanowskie teorie w sieci. Oto kilka z nich.Najłatwiej zrobić zwariowany film i na koniec pokazać scenę przebudzenia głównego bohatera. "Może pora z tym skończyć" może być zapisem snu. Świadczy o tym realizm magiczny obecny na każdym kroku filmu. Wszelkie cuda są akceptowalne przez postacie, tak jak w czasie snu nie podważamy logiki niektórych wydarzeń. Główna bohaterka próbuje cały czas wrócić do domu, ale ciągle coś jej w tym przeszkadza – szczególnie jej chłopak, który ciągle zmienia plany. No typowy scenariusz irytującego snu.
Możemy też odbierać film jako obraz mózgu człowieka z demencją lub Alzheimerem. Główna bohaterka raz nazywa się Lucy, Louisa, Lucia, a nawet Ames. Raz jest fizykiem kwantowym, raz malarką. Często też w niewyjaśniony sposób zmieniają jej ubrania, a rodzice głównego bohatera raz są starzy, raz młodzi. Nielinearna fabuła też oddaje utratę poczucia czasu i ogólne zagubienie we własnej głowie i wspomnieniach. Osoby z taką przypadłością nie rozpoznają bliskich i mają problemy z przypomnieniem sobie ważnych rzeczy. Tak możemy gdybać nad filmem na jego najbardziej zewnętrznej powłoce.
Fot. Mary Cybulski / Netflix
Możliwe, że film oglądamy z dwóch perspektyw, co sugerują ciepłe i zimne barwy. Może woźny był porywaczem i zaglądamy też do umysłu kobiety. Uwięził ją w piwnicy z podrapanymi drzwiami, bo był takim dziwakiem, że nie mógł jej w inny sposób zdobyć? Stąd też sporo dialogów o trudnościach w byciu kobietą czy przywołanie piosenki "Baby, It's Cold Outside" o przymusowym seksie? Może chce już przestać myśleć o traumie? A może woźny ją sobie wymyślił, bo tak wielbił musicale? I zdecydował, że nie chce dalej żyć w samotności. To wyjaśniałoby również tytuł filmu.