To najbardziej anty-netflixowy film Netflixa. Dawno nie widziałem czegoś tak dziwnego

Bartosz Godziński
Lubię oglądać filmy, których nie rozumiem. Próba rozszyfrowania tego, "co autor miał na myśli", pozwala na pełne skupienie, gimnastykę mózgownicy i zapomnienie o bożym świecie. O ile oczywiście sam film jest na tyle frapujący, że nie wyłączymy go po 15 minutach. Wszystkie te cechy ma psychologiczny horror "Może pora z tym skończyć", który różni się zupełnie od innych filmów Netflixa.
"Może pora z tym skończyć" to najbardziej awangardowy film Netflixa. Fot. Mary Cybulski / Netflix
Na wstępie powinno się sprezentować czytelnikowi zarys fabuły, ale akurat w tym przypadku będzie to szalenie trudno. Teoretycznie akcja "Może pora z tym skończyć" opowiada o wizycie młodej dziewczyny (Jessie Buckley znana m.in. z "Czarnobyla") w domu rodziców (Toni Collette"Hereditary", David Thewlis – "Fargo") niedawno poznanego chłopaka (Jesse Plemons – "Breaking Bad"). Całość przybiera jednak zupełnie nieoczekiwany obrót. Zarówno pod względem treści, jak i formy.
Fot. Mary Cybulski / Netflix

Być jak Charlie Kaufman


Do zrozumienia sedna filmu należy przede wszystkim rzucić okiem na CV reżysera. Charlie Kaufman może i nie ma na koncie zbyt wielu tytułów, w których był najważniejszą osobą na planie (wcześniej wyreżyserował tylko dwa filmy), ale był scenarzystą wielu uznanych i znanych dzieł. Przede wszystkim "Być jak John Malkovich" i "Zakochany bez pamięci", które eksplorują zawiłe meandry ludzkiej psychiki.


Nie trzeba być omnibusem, by odkryć, że filmowa podróż pary głównych bohaterów jest wędrówką po ludzkim umyśle. Czyim? O tym napiszę za chwilę. Jedyne, co wiemy o naszym mózgu, to fakt, że nie wiemy o nim prawie nic. I pewnie nigdy nie rozpracujemy go na wskroś. Każdy z nas jednak doskonale wie, jakie figle potrafi nam płatać. Jak zapominamy twarze i nazwiska, mamy omamy, jak coś nam się wydaje, a wcale nie takie jest, jak czasem do głowy przychodzą nam totalnie chore myśli, a sny to już w ogóle rzecz niesłychana, do niektórych aż wstyd się przyznać.

Film wcale nie jest o tym, o czym napisałem na początku. Jest ekranizacją pewnego strumienia świadomości. Nie sposób się we wszystkim połapać, tak i nie sposób w pełni zrozumieć innego człowieka. Wiemy natomiast, że w naszych głowach dzieją się niestworzone rzeczy – szczególnie, kiedy zaglądamy do wspomnień lub wstajemy rano i próbujemy sobie przypomnieć, co nam się śniło. O tym jest ten film. Jego fabuła jest zbyt skomplikowana lub bardziej brak w niej jasnej historii, a przesłanie niestety banalne. Dla niektórych może to być największą wadą, dla innych zaletą, bo podsuwa spore pole do interpretacji.
Fot. Mary Cybulski / Netflix

Zakochany bez pamięci w zdjęciach Łukasza Żala

Ten film jest naprawdę dziwny i niezrozumiały. Jakby kręcił go sam David Lynch. Brak w nim chronologii, jakichkolwiek wyjaśnień. Jest za to cała masa symboli, monologów, ślepych zaułków i zabawy, a raczej tortury z widzem, surrealistycznych scen, powykrzywianych twarzy, a także zapętlony, wiecznie otrzepujący się pies. Musimy dać się porwać obrazowi i po prostu czuć się zagubionym. Traktować seans jako niesamowite doświadczenie wejścia w czyjąś głowę, a nie kolejny film Netflixa dla zabicia czasu.

Nie jest to takie trudne, kiedy kadry wychodzą spod rąk Łukasza Żala – autora zdjęć do m.in. "Idy" i "Zimnej wojny". Polak doskonale operuje światłem, cieniem i kolorem – budując atmosferę grozy, a finałowa sekwencja to istny majstersztyk. Dodatkowo całość oglądamy w telewizyjnym formacie 4:3, co zmusza widza na koncentrowaniu się tylko na tym, co chce nam pokazać operator, nie na bujaniu w obłokach.

"Może pora z tym skończyć" ma doskonałą obsadę, zdjęcia i odważny koncept, ale raczej nie stanie się współczesnym klasykiem. Podobał mi się, ale nie trafi na moją wirtualną półkę z ulubionymi filmami. Charlie Kaufman trochę przesadził z przerostem formy nad treścią. Jednak nawet wśród ambitnych i autorskich dzieł jak "Roma" i "Irlandczyk", tak art-house'owy, ponad dwugodzinny, ciężki psychologiczny horror jest anomalią w portfolio Netflixa.
Fot. Mary Cybulski / Netflix

O czym jest "Może pora z tym skończyć"? [SPOILERY]

Na koniec zostawiam karkołomną próbę wyjaśnienia, czy warto tracić tyle czasu na tak przekombinowany film. Warto, bo stajemy się nie tylko odbiorcami, ale i jego twórcami. To w naszych głowach jest składamy do kupy i tylko od nas zależy, o czym tak właściwie opowiadał. Kaufman nigdy nam tego nie zdradzi, który zresztą podobno lubi czytać fanowskie teorie w sieci. Oto kilka z nich.

Najłatwiej zrobić zwariowany film i na koniec pokazać scenę przebudzenia głównego bohatera. "Może pora z tym skończyć" może być zapisem snu. Świadczy o tym realizm magiczny obecny na każdym kroku filmu. Wszelkie cuda są akceptowalne przez postacie, tak jak w czasie snu nie podważamy logiki niektórych wydarzeń. Główna bohaterka próbuje cały czas wrócić do domu, ale ciągle coś jej w tym przeszkadza – szczególnie jej chłopak, który ciągle zmienia plany. No typowy scenariusz irytującego snu.

Możemy też odbierać film jako obraz mózgu człowieka z demencją lub Alzheimerem. Główna bohaterka raz nazywa się Lucy, Louisa, Lucia, a nawet Ames. Raz jest fizykiem kwantowym, raz malarką. Często też w niewyjaśniony sposób zmieniają jej ubrania, a rodzice głównego bohatera raz są starzy, raz młodzi. Nielinearna fabuła też oddaje utratę poczucia czasu i ogólne zagubienie we własnej głowie i wspomnieniach. Osoby z taką przypadłością nie rozpoznają bliskich i mają problemy z przypomnieniem sobie ważnych rzeczy. Tak możemy gdybać nad filmem na jego najbardziej zewnętrznej powłoce.
Fot. Mary Cybulski / Netflix
Jeśli wejdziemy głębiej, to wtedy zaczyna się zabawa i każdy będzie to sobie tłumaczył inaczej. Jak dla mnie, film pokazuje słynne "całe życie przeleciało mi przed oczami", przemijanie i utracone marzenia. Obserwujemy ostatnie obrazy w mózgu przewijającego się przez cały film woźnego. Chciał być wielkim naukowcem, stąd scena otrzymania Nagrody Nobla wprost z "Pięknego umysłu". Zakochał się kiedyś w dziewczynie, ale już zapomniał jej imienia lub nigdy nie poznał. Możliwe, że sam pogrzebał swoją karierę? Jest to pokazane w baletowej scenie, kiedy woźny zabija Jake'a.

Możliwe, że film oglądamy z dwóch perspektyw, co sugerują ciepłe i zimne barwy. Może woźny był porywaczem i zaglądamy też do umysłu kobiety. Uwięził ją w piwnicy z podrapanymi drzwiami, bo był takim dziwakiem, że nie mógł jej w inny sposób zdobyć? Stąd też sporo dialogów o trudnościach w byciu kobietą czy przywołanie piosenki "Baby, It's Cold Outside" o przymusowym seksie? Może chce już przestać myśleć o traumie? A może woźny ją sobie wymyślił, bo tak wielbił musicale? I zdecydował, że nie chce dalej żyć w samotności. To wyjaśniałoby również tytuł filmu.