Walczy o Oscara, ale już obsypano ją nagrodami. "Córka" jest wybitna, ale potrafi znużyć

Maja Mikołajczyk
09 marca 2022, 16:38 • 1 minuta czytania
Negatywnych opinii o "Córce" ze świecą szukać i nie dziwi mnie to, bo pod wieloma względami debiut reżyserski Maggie Gyllenhaal można nazwać wybitnym. Podczas seansu coś mi jednak nie grało i nie mogąc się oszukiwać musiałam przyznać przed samą sobą – byłam znużona.
"Córka" – nominowany do Oscara film na podstawie prozy Eleny Ferrante. [RECENZJA BEZ SPOILERÓW] Fot. kadr z filmu "Córka"

Pamiętniki z wakacji

Profesorka literatury włoskiej Leda (Olivia Colman) przyjeżdża na wakacje na grecką wyspę. Kobiecie doskonale idzie łączenie pracy z wypoczynkiem na plaży do czasu, w którym zjawia się na niej głośna i licząca wielu członków rodzina. Spokój wewnętrzny Ledy burzą przede wszystkim Nina (Dakota Johnson) oraz jej kilkuletnia córka Elena (Athena Martin Anderson), przez które kobieta będzie musiała się skonfrontować ze swoją przeszłością.

Już pierwsze kadry "Córki" okraszone perfekcyjnie dobranymi dźwiękami muzyki sygnalizują, że chociaż Maggie Gyllenhaal debiutuje w roli reżyserki, zdecydowanie nie jest amatorką.

Znana do tej pory głównie jako aktorka, a prywatnie siostra Jake'a Gyllenhaala, niejednokrotnie pokazuje świat oparty na prozie Eleny Ferrante z interesujących perspektyw i kątów. Po sposobie kręcenia i montażu możemy się domyślić, że Gyllenhaal zdecydowanie należy do obozu wyznawców francuskiej nowej fali.

W centrum historii, która jest praktycznie 1:1 ekranizacją powieści autorki "Genialnej przyjaciółki", są kobiety. W głównej roli lśni diament brytyjskiej kinematografii, czyli Olivia Colman. Aktorka, która jeszcze dwie dekady temu pracowała jako sprzątaczka, swoją wyważoną i inteligentną grą po raz kolejny udowodniła, że zasługuje na obsypanie jej wszystkimi możliwymi nagrodami filmowymi.

Jej młodszą wersję w retrospekcjach gra z kolei Jessie Buckley, aktorka nieco mniej znana szerszej publiczności, którą jednak można kojarzyć z jej niezłych ról w serialu HBO "Czarnobyl" czy filmie Netflixa "Może pora z tym skończyć". Buckley ma dobry warsztat, jednak w jej grę czasami wdzierają się pewne powtarzalne manieryzmy, które na dłuższą metę bywają męczące.

Z Dakoty Johnson jeszcze czasami ktoś się podśmiewa ze względu na jej rolę w serii "Pięćdziesiąt twarzy Greya", ale aktorka sukcesywnie pokazuje, że ma do zaoferowania coś więcej niż zjawiskową urodę. W "Córce" w roli młodej matki zmagającej się z trudami macierzyństwa poradziła sobie znakomicie.

Aktorów do swojego debiutu Gyllenhaal też dobrała z uwagą, stawiając na stare wygi, jak Ed Harris ("Westworld") i Peter Sarsgaard ("Nie czas na łzy"), ale też na świeżą krew w postaci chwalonego za swoją rolę w "Normalnych ludziach" irlandzkiego aktora Paula Mescala.

O matko i córko, czyli "Córka" jako dramat macierzyński

Ujmując rzecz najbardziej ogólnie, "Córka" jest historią o macierzyństwie. Chociaż Ledę i Ninę teoretycznie więcej dzieli niż łączy, starsza kobieta dostrzega w niej siebie z dawnych lat.

Różnica jest jednak taka, że ta druga zdaje się czerpać radość ze swojego rodzicielstwa, podczas gdy Leda jako młoda naukowczyni padała ze zmęczenia przy dwóch kilkuletnich córkach. Zirytowana cudzym szczęściem decyduje się na niecodzienny krok, który zakończy sielankę Niny i Eleny.

Film Maggie Gyllenhaal krąży wokół różnych wątków związanych z relacjami na osi rodzic-dziecko. Podejmuje takie kwestie jak role płciowe w związkach, konsekwencje swoich wyborów czy poczucie winy. Jego atutem z pewnością jest to, że nie daje prostych odpowiedzi na złożone dylematy i unika moralizowania.

Ukrytych znaczeń i tematów w "Córce" jest w ogóle bez liku. Spore pole do interpretacji pojawia się dzięki nagromadzeniu licznych symbolicznych artefaktów, których znaczenia dla fabuły widzowie muszą domyślić się sami.

Pewnie każdy początkujący reżyser życzyłby sobie takiego debiutu, jaki zaliczyła swoim dramatem macierzyńskim Maggie Gyllenhaal. Dostrzegam wybitność "Córki" na kilku poziomach, ale nie mogę przymykać oczu na jej zasadniczą wadą.

Powieść Eleny Ferrante o tym samym tytule, na podstawie której powstał film, to właściwie licząca 232 stron nowelka. Reżyserce udało się wycisnąć z niej miąższ praktycznie do ostatniej kropli, a część wątków nawet lepiej wyeksponować. Nie ma więc znaczenia, czy zaczniecie od przeczytania książki czy obejrzenia filmu, bo oba dzieła świetnie się uzupełniają.

Jakim cudem więc z takiej "książeczki" powstał dwugodzinny film? Odpowiedź, jaka nasuwa się na to pytanie, to niestety niewnoszące nic do fabuły ujęcia. Wolne tempo nie jest dla mnie problemem, moimi ulubieńcami ostatnich lat były m.in. "Licorice Pizza" Paula Thomasa Andersona czy "Nasz czas" meksykańskiego reżysera Carlosa Reygadasa, teoretycznie składających się głównie z sekwencji, w których "nic się nie dzieje".

No właśnie jedynie w "teorii", bo w rzeczywistości każda z nich przepełniona była subtelną, ale jednak dostrzegalną treścią czy wartością. W "Córce" są takie momenty, gdzie nie widzę sensu poszczególnych ujęć i nie chodzi mi o te artystyczne, bo na nie jak najbardziej powinna być przestrzeń w kameralnym dramacie psychologicznym.

Nie rozumiem jednak powodu, dla którego zdecydowano się na pozostawienie tak licznych scen z Jessie Buckley, czyli młodą Ledą. Podczas ich oglądania znużenie graniczyło z irytacją – retrospekcje stanowiły jedyną pretensjonalną i odstającą od naturalnej reszty część filmu, na jaką złożyło się m.in. stereotypowe przedstawienie społeczności akademickiej. Przeszłość kobiety jest istotna do zrozumienia jej zachowania w teraźniejszości, jednak w tym celu nie potrzeba było nagrywać aż tylu ujęć.

Nie mam jednak zamiaru zniechęcać nikogo do zobaczenia "Córki", bo to film rewelacyjny na naprawdę wielu płaszczyznach. Weźcie jednak pod uwagę, żeby udać się na sens będąc wypoczętymi, bo inaczej może się skończyć opadaniem powiek w niemrawych momentach.

Macierzyństwo jest tematem w ostatnich latach dość często podejmowanym w kinie z perspektywy feministycznej, która ujmuje całość doświadczenia kobiet jako matek i nie boi się poruszać kwestii tabu. Dramat Gyllenhaal należy do tego nurtu, ale nie jest politycznym manifestem jak niektóre z nich, a medytacją nad unikalną rolą matki, dostarczającą impulsów do nieoczywistych refleksji. Obejrzyjcie.

Czytaj więcej o nominowanych do Oscara filmach: