Czuję się oszukana finałem "Stranger Things 4". Druga "Gra o Tron"? Raczej flaki z olejem

Maja Mikołajczyk
03 lipca 2022, 20:20 • 1 minuta czytania
Po rewelacyjnej pierwszej części czwartego sezonu "Stranger Things" liczyłam na równie epicki finał. Twórcy serialu i grający w nim aktorzy zapowiadali "rzeź" i "łamanie serc widzom", a bracia Duffer wspominali nawet o inspiracjach "Grą o Tron". Niestety, pompowany od tygodni balonik pękł z hukiem – zakończenie nie dorasta do pięt wcześniejszym odcinkom i ciągnie się jak flaki z olejem.
Finał "Stranger Things 4" miał być mocny, a rozczarował. Fot. kadr z serialu "Stranger Things 4"

Obserwuj naTemat w Wiadomościach Google


Genialna pierwsza część "Stranger Things 4"

Pierwsze siedem odcinków czwartego sezonu "Stranger Things" przebiło wszystkie poprzednie sezony. Chociaż niektórzy z sentymentem wspominają pierwszy jako ten najbardziej kameralny, dopiero w tej odsłonie serial braci Duffer przestał jedynie zerkać tęsknym wzrokiem w stronę estetyki i kina lat 80. Czwarty sezon to już nie tylko wyraz nostalgii za erą Kina Nowej Przygody, a oryginalne i autorskie dzieło – i to pomimo że cytatów czy nawiązań do wcześniejszych dzieł popkultury i tym razem nie brakuje.

Nie będę się krygować: absolutnie oszalałam na punkcie tych siedmiu odcinków, chociaż wcześniej byłam wierną, ale dość chłodną fanką "Stranger Things". Spodobały mi się one tak bardzo, że trudno w ogóle było mi opuścić Hawkins, więc niektóre z nich obejrzałam po dwa razy, co nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło (wyjątkiem jest "Miasteczko Twin Peaks", którego pierwszy sezon obejrzałam trzy razy).

Wiem, że "Stranger Things 4" stało się nie tylko moją obsesją (dowodzi tego chociażby popularność serialu na Netfliksie) i śmiem sądzić, że to nie przypadek. Nie mam bowiem wątpliwości, że ten sezon serialu dostarcza wrażeń, jakie oferują jedynie szczytowe osiągnięcia popkultury, które nie ograniczają się tylko do zabawiania widowni spektakularnymi efektami specjalnymi i gnającą na łeb na szyję akcją.

Produkcja Netfliksa w pozornie prostej historii spod szyldu kina rozrywkowego ukrywa również głębsze znaczenia, a pod estetyką kina grozy lat 80. przemyca poruszający horror psychologiczny.

Finał miał być jak "Gra o Tron"

Po tak rewelacyjnym początku i rozwinięciu nie miałam powodu, by podejrzewać, że zakończenie okaże się klapą – raczej szykowałam się na coś odwrotnego, zgodnie z zasadą, że to, co najlepsze, zostawia się na koniec. Śledząc na bieżąco wypowiedzi twórców i aktorów, tylko utwierdzałam się w tym przekonaniu.

Producent i reżyser serialu Shawn Levy (znany także z "Projektu Adam" Netfliksa) obiecywał, że finałowe odcinki "złamią widzom serce". Joseph Quinn (aktora grający Eddiego Munsona) nie powiedział, co dokładnie ma na myśli, ale zapowiadał, że finał "Stranger Things 4" zakończy się "prawdziwą rzezią".

Z kolei bracia Duffer już wcześniej w wywiadach mówili, że pisząc czwarty sezon swojej flagowej produkcji, inspirowali się "Grą o Tron", a parę dni przed premierą w Internecie krążyła plotka, zgodnie z którą twórcy mieli potwierdzić, że w finale uśmiercą aż pięciu bohaterów.

Nie ja jedyna, zbierając te wszystkie wypowiedzi do kupy, doszłam do wniosku, że Dufferowie planują wymordować połowę obsady. Fani w Internecie drżeli przede wszystkim o Steve'a Harringtona (co wykorzystano w kampanii promocyjnej serialu), jednak tak naprawdę umrzeć mógł każdy. Emocje wśród widzów aż do 1 lipca sięgały zenitu.

"Stranger Things 4: Część druga" rozczarowuje

W dzień premiery drugiej części "Stranger Things 4" zasiadłam przed telewizorem i szykowałam się na emocjonalny rollercoaster, jakiego doświadczyłam podczas "Dear Billy" – najlepszego odcinka pierwszej części czwartego sezonu, w którym Max (Sadie Sink) w słynnej już scenie ucieka przed Vecną w rytm piosenki "Running Up That Hill" Kate Bush.

Oglądałam, czekałam na epickie momenty... i się nie doczekałam. Ostrzegam: jeśli kogoś drażnią nawet minimalne spoilery, to może tu wrócić po obejrzeniu finałowych odcinków i doczytać tekst do końca.

Zacznijmy od tego, że twórcy mieli dużo więcej litości, niż można było się spodziewać po ich szumnych porównaniach do "Gry o Tron". Tak naprawdę nie uśmiercili nikogo z głównej ekipy, a jedynie nielubianych bohaterów i postać, której śmierć – znając ich wcześniejsze praktyki – od początku była właściwie przesądzona. Trudno jednak wybaczyć to, że zginęła w tak bezsensowny sposób, choć twórcy mieli wcześniej ku uśmierceniu jej znacznie lepszą okazję.

Poprzednie odcinki czwartego sezonu były napakowane niepozwalającą się oderwać od ekranu akcją. Zadziwia więc fakt, że niemal 3/4 ósmego odcinka jest przegadane i dopiero na końcu zaczyna coś się dziać. Poświęcenie czasu ekranowego na dialogi pomiędzy bohaterami nie byłoby tak straszne (w końcu "Stranger Things" również z nich słynie), ale właściwie poza paroma kwestiami można odnieść wrażenie, jakby piszące je osoby opuściło natchnienie.

W ostatnim odcinku powracamy do tempa wydarzeń z poprzedniej części sezonu... ale niestety w nie tak dopracowanej wersji. Akcja sprawia wrażenie chaotycznej, całość nie jest już tak kreatywnie nakręcona, a co najgorsze: jedynie w niektórych momentach udało się tak podgrzać emocje, jak w inicjujących siedmiu odcinkach. Wrażenie ponownie robią sekwencje z Max (choć w tym pewnie zasługa samej Sink), ale w wielu scenach z potencjałem na epickość po prostu czegoś zabrakło.

Nawet osoba, której takie rzeczy z reguły umykają, dostrzeże w finale mnóstwo dziur fabularnych. Pamiętacie, jak pod koniec pierwszej części zmutowane nietoperze z Upside Down zrobiły sobie ucztę na brzuchu Steve'a? Nic wam z tej dobrej pamięci nie przyjdzie, bo scenarzyści to olali, pozwalając hasać Harringtonowi, jakby nigdy nic. Takich mniejszych i większych głupotek jest w tych dwóch odcinkach znacznie więcej.

Bez wielkiego "wow"

Choć nie brakuje osób usatysfakcjonowanych finałem "Stranger Things 4", w Internecie zdają się jednak przeważać głosy tych rozczarowanych, którzy nie doczekali się wielkiego "wow" zapowiadanego przez twórców. I ja do nich dołączam.

Odnoszę wrażenie, że twórcy przede wszystkim zagalopowali się z metrażem, nie mając dostatecznej ilości materiału na jego zagospodarowanie. Wszystkie epickie wydarzenia z finału dałoby się ze spokojem upchnąć w o połowę krótszym czasie, a przez rozciągnięcie go do czterech godzin stracono dynamikę i zapewne przyczyniono się do wielu spontanicznych drzemek w czasie seansu.

Nieprzemyślane rozplanowanie akcji szczególnie boleśnie doskwiera w trwającym aż pół godziny epilogu, w którym bohaterowie snują się po rodzinnym mieście bez celu. Tak samo złe jak sama końcówka jest to, że zostajemy do niej przeniesieni za pomocą czarnej planszy z napisem "Dwa dni później", co nie tylko niespodziewanie wyrzuca nas z poprzednich (akurat dość emocjonujących) wydarzeń, ale w tym przypadku jest po prostu strasznie leniwym zabiegiem.

Nie twierdzę, że finał czwartego sezonu "Stranger Things" jest najgorszą rzeczą, jaką widziałam w ostatnim czasie, ale zdecydowanie najbardziej rozczarowującą, pomimo że kilka scen nakręcono z brawurą pierwszej części. Niestety, patrząc na niego jako całość, to wielokrotnie jej zabrakło.

Chociaż kiepskie, optymizmem i nadzieją napawa zakończenie, zapowiadające, że w piątym sezonie w Hawkins szykuje się prawdziwy Armageddon. Zapobiegawczo, póki co, będę trzymać swój entuzjazm na wodzy.