Nowy serial "Star Wars" jest jak Spielberg z lat 80. Jude Law i dzieciaki mają urok, ale...
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce była sobie planeta wyglądająca jak przedmieścia Kalifornii, ale w retrofuturystycznym i nieco utopijnym wydaniu. To na At Attin poznajemy młodych, pakujących się w kłopoty bohaterów serialu "Załoga rozbitków" (ang. "Skeleton Crew"). Kosmiczne życie Wim, Neela, Fern i KB prawie nie różni się od życia ziemskich dzieci, które zwlekają się rano z łóżka, łapią autobus do szkoły, próbują nie zasnąć podczas lekcji i łobuzują, gdy nauczyciel nie patrzy.
Paczka przyjaciół z postimperialnej planety posiada sporą wiedzę o Jedi, których niegdyś wymazano z kart historii. Legendy o zakopanej świątyni rycerzy jasnej strony na At Attin krążą po osiedlu niczym historie o nawiedzonych dworach. Dzieciaki postanawiają wyruszyć więc na jej poszukiwanie, w międzyczasie odkrywając statek, który zabiera je hen daleko od domu.
O czym jest "Załoga rozbitków"? To gwiezdny Spielberg dla dzieci (RECENZJA)
Akcja nowego serialu z uniwersum "Gwiezdnych wojen" rozgrywa się krótko po upadku Galaktycznego Imperium i założeniu Nowej Republiki, co stawia go na linii chronologicznej tuż obok wydarzeń z "Mandaloriana" z Pedrem Pascalem ("The Last of Us") i "Ahsoki" z Rosario Dawson ("Sin City: Miasto grzechu"). W ten sposób Lucasfilm i Disney zabezpieczają sobie na przyszłość możliwość mieszania ze sobą bohaterów zupełnie różnych seriali, tak jak ma to w zwyczaju Marvel Cinematic Universe, który swoją drogą również należy do disneyowskiej rodziny.
"Załoga rozbitków" Jona Wattsa i Christophera Forda z jednej strony gra bezpiecznie, gdyż powiela motywy typowe dla dziecięcych przygodówek, dając od siebie niewiele nowego; z drugiej strony podejmuje pewne ryzyko, które jest pochodną tak prostej fabuły.
W serialu o nastoletnim Wimie i jego drużynie czuć ducha starego Stevena Spielberga – inspiracji takimi dziełami jak "E.T." oraz "Indiana Jones i Świątynia Zagłady" nie da się nie zauważyć. Pomijając fakt umieszczenia dzieci i enigmatycznego pirata-wygnańca w samym centrum scenariusza, "Załoga rozbitków" bawi się światłem, kadrami, muzyką, ekspozycją i efektami praktycznymi w podobny sposób co mistrz kina.
Twórcy serialu czerpią zatem garściami z wpływu, jaki Spielberg miał na mainstreamowe kino w latach 80. i 90., jednak przez to zastawiają na siebie pułapkę. W dobie prequeli, sequeli, remake'ów i rebootów, a także samospełniającej się widmontologii Jacquesa Derridy ("teraźniejszość istnieje tylko w odniesieniu do przeszłości"), nostalgia odgrywa kluczową rolę w zdobywaniu odbiorców, ale czy ta zasada również tyczy się dzieci, do których kierowany jest serial?
Oceniając jako całość, dzieło Wattsa i Forda wydaje się niekiedy przestarzałe. Owszem odpowie na tęsknotę widzów z pokolenia X, Y i (częściowo) Z, jednakże z najmłodszą publicznością może mieć problem. Gdyby "Załogę rozbitków" odarto z jej starwarsowych szat, zostałaby opowieść o dzieciach wyjętych rodem z końcówki minionego wieku. Jakieś szanse na to, że małym spodoba się nowość od Disneya, są, niemniej pamiętajmy, iż "Gwiezdne wojny" to w większości rozrywka dla milenialsów.
Pomijając kwestię wróżenia z fusów i potencjalnej oglądalności, serial nie odcina się od spuścizny "Gwiezdnych wojen", a wręcz przeciwnie, konsekwentnie się w nią wtapia.
W porównaniu z krytykowanym przez fanów "Akolitą" z Amandlą Stenberg ("Nienawiść, którą dajesz") i Jung-Jaem Leem ("Squid Game") narracja "Załogi rozbitków" omija na razie najistotniejsze fundamenty, na których George Lucas zbudował swą sagę, kreśląc historię zupełnie oderwaną od wielkich wydarzeń, jakie rozgrywają się w galaktyce. Zachowuje bezpieczną odległość, dzięki czemu zapewne uchroni się przed gniewem fandomu.
Jude Law i zagubione dzieci
Obsadzie "Załogi rozbitków" przewodzą aktorzy dziecięcy, którzy dopiero wyrabiają sobie nazwiska w Hollywood. Na ekranie przez większość czasu obserwujemy więc niezłą grę aktorską Raviego Cabot-Conyersa ("Nasze magiczne Encanto"), Ryan Keiry Armstrong ("Podpalaczka"), Kyriany Kratter ("Obóz Kikiwaka") i Roberta Timothy'ego Smitha ("Samotne wilki"). Największą frajdę daje patrzenie na ostatniego z młodocianych gwiazdorów, którego obsadzono w roli słoniopodobnego Neela. Drugim Grogu z "Mandaloriana" być może nie jest, ale jego charakteryzacja robi równie duże wrażenia (zwłaszcza w oczach entuzjasty efektów praktycznych).
Jod Na Nawood, którego odgrywa angielski aktor Jude Law ("Utalentowany pan Ripley" i "Fantastyczne zwierzęta: Tajemnice Dumbledore'a"), ma zadatki na to, by stać się mentorem zagubionych w kosmosie nastolatków. Na ten moment były pirat wydaje się szemraną personą, jednak – znając życie – prędzej czy później podróż z dziećmi zmiękczy jego serducho. Zawsze tak to się kończy.
Ku mojemu zdziwieniu Watts i Ford zaprosili na pokład statku nominowaną do Oscara za "Duchy Inisherin" irlandzką aktorkę Kerry Condon, której powierzono rolę Fary, powiązanej z lokalnym rządem matki Fern. W serialu wystąpili również Tunde Adebimpe ("Twisters"), Nick Frost ("Wysyp żywych trupów") i Michael C. Bradford ("Ty").
Kosmiczny eksperyment Disneya
"Załoga rozbitków" nie ma podjazdu do "Andora" z Diego Luną ("Łotr 1"), którego z ręką na sercu można nazwać najdojrzalszym i najlepiej zrealizowanym tytułem w serialowym repertuarze "Gwiezdnych wojen", co nie znaczy, że nie warto jej oglądać. Poprawna dawka nostalgii kupi każdego, komu na samą myśl o minionych latach kręci się łezka w oku. Reakcja dzieci na serial posłuży zaś Lucasfilmowi i Disneyowi jako eksperyment, który wykaże, czy rycerze Jedi stali się kosmicznymi boomerami, czy nie.