Islandia to przedpokój świata. Zwiedziliśmy mokry sen każdego fotografa i turysty
Michał Mańkowski
Islandia to mokry sen każdego fotografa i operatora. To także mokry sen każdego turysty, bo choć geograficznie nie jest od nas aż tak odległa, w rzeczywistości to zupełnie inny świat. A momentami także inna planeta. I może dlatego jest taka magiczna.
– Turystyka na dobre ruszyła się dopiero w 2013 roku, kiedy masowo zaczęły latać tutaj inne linie lotnicze, poza skandynawskimi – mówi nasz przewodnik. Polak, bo tych można spotkać tu na każdym kroku. Są największą mniejszością narodową na Islandii.
Jednak nie o samej Islandii tutaj będzie, a o Islandii i samochodach. Na lodową wyspę trafiliśmy z okazji SUV Experience organizowanego przez polski oddział Volkswagena. To właśnie tutaj postanowiono pokazać SUV-ową reprezentację tej marki. Lepiej wybrać nie można, bo chyba nigdy wcześniej nie widziałem takiego stężenia SUV-ów i aut terenowych (nawet tych najbardziej absurdalnych) w jednym miejscu. Na Islandii to jazda obowiązkowa, jeśli chcemy zapuszczać się za miasto.
Volkswagen w tym segmencie ma swoją solidną reprezentację, która niedługo powiększy się o kolejną pozycję. To niedawno pokazany T-Roc – mały buntownik. To także Volkswagen Tiguan i Tiguan Allspace (większa i 7-osobowa wersja), a także najświeższy w tej stawce Touareg. Ten ostatni to nowa, szalenie udana odsłona największego SUV-a tej marki. Touareg nie tylko aspiruje to swoich bogatszych braci (np. Porsche Cayenne), ale i z sukcesem staje obok nich. Bo choć marka inna, to duch jednej grupy motoryzacyjnej się nad nim unosi.
Touareg został zbudowany na tej samej płycie podłogowej i z tym samym zawieszeniem co wspomniane Porsche Cayenne, Bentley Bentayga czy Lamborghini Urus. Naturalnie wszystko jest inaczej zestrojone i skonfigurowane, ale baza jest ta sama. I to właśnie nim mieliśmy okazję przemierzać setki kilometrów po islandzkich drogach. Za jakiś czas do tego grona dołączy najmniejszy ze stawki T-Cross – taki SUV-owy odpowiednik Volkswagena Polo. A w 2020 roku, na rynku pojawi się I.D. Crozz, czyli w pełni elektryczny SUV, będący jednym z przykładów tej epokowej zmiany w motoryzacji.
Zanim jednak do tego doszło, auta trzeba było na miejsce dotransportować. A nie jest to łatwa sztuka, bo o ile turyści mogą trafić tutaj stosunkowo łatwo i tanio, to z samochodem sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Dziś na Islandię możemy polecieć bezpośrednio z Polski tanimi liniami lotniczymi już za kilkaset złotych.
Niech was to jednak nie zwiedzie, bo to, co zaoszczędziliście na bilecie lotniczym, bardzo szybko stracicie na miejscu. Ceny, w porównaniu do polskich (i nie tylko), są horrendalnie wysokie. Przykład? Frytki w restauracji za 25 złotych, a zwykłe, 2-pokojowe mieszkanie na wynajem w Reykjaviku za co najmniej siedem tysięcy złotych. Nie jest łatwo, ale i zarobki są wyższe. Między innymi z tego powodu na każdym kroku można spotkać tutaj Polaków. Zwłaszcza w usługach, o czym przekonaliśmy się w sklepach, restauracjach, hotelach czy biurze podróży. Nasi rodacy stanowią ok. 10 proc. tutejszej ludności.
Islandczycy są wyjątkowo uprzejmi i w taki też sposób podchodzą do turystów czy emigrantów. Nie znaczy to jednak, że wszystko jest czarno białe. – Młodzi są super. Znają języki, są wykształceni, jeżdżą po świecie. Starsi też są w porządku, ale ich myślenie bywa nieco ograniczone. Zwłaszcza jeśli żyją poza miastem pośrodku niczego, z dala nie tylko od stolicy, ale i świata. Ich nie przekonasz do niektórych rzeczy, zawsze wiedzą najlepiej. A gdy jakiś zamieni swoją stodołę na guest house, nagle staje się wielkim biznesmenem – opowiada Kuba. I podaje przykład jednego mieszkańca, który do najbliższego sąsiada ma... 80 km drogi.
Domków gościnnych dało się zobaczyć sporo. Niewielkie domki z pięknymi widokami (nie sprawdzałem cen, ale pewnie nie są już tak piękne) dało się zobaczyć w wielu miejscach wyspy. Sporo ludzi, ze względu na przygodę i ceny, decyduje się jednak na zwiedzanie bardziej partyzancko. Mimo że przeważają ci, którzy wynajmują auta, mijaliśmy sporo autostopowiczów z namiotami. Jest też cała masa kamperów czy samochodów z namiotami na dachu.
Z noclegiem nie jest jednak łatwo, bo na wyspie jest sporo zakazów biwakowania czy kempingowania. Wiele terenów to własność prywatna. Czasami tylko chyba dla samego faktu, bo sporo z nich leży w miejscach zagrożonych erupcją wulkanu, więc nie ma mowy o żadnej budowie.
Wracając jednak do transportu samochodów. Te musiały trafić tutaj na specjalnym promie, który odpływa z Danii. I to raz w tygodniu. Następnie taki rejs trwa cztery dni, więc sam w sobie może być już atrakcją, choć nieco męczącą.
My jednak skorzystaliśmy z samolotu, a auta czekały na miejscu. I wzbudzały zainteresowanie, nie tylko dlatego, że Touareg dopiero niedawno miał tu swoją premierę (ludzie na parkingach podchodzili, a parę osób nawet nas w tej sprawie zaczepiło), ale ze względu na rejestracje. Były polskie, a tutaj jakiekolwiek poza islandzkimi praktycznie się nie zdarzają.
Z tymi rejestracjami to w ogóle zabawna sprawa, bo dopiero patrząc na nie można sobie uświadomić, jak rzadko zaludniona jest Islandia. 350 tys. osób na wielkiej wyspie, z czego zdecydowane większość w stolicy i okolicach, sprawia, że i samochodów nie jest dużo. Dlatego co i rusz można trafić na rejestracje z numerami typu: 150, 325, 400.
Auto to tutaj także podstawowy środek transportu dla turystów. By sensownie zwiedzić Islandię, warto wynająć samochód. Trzeba jednak uważać na mandaty, bo te bywają wysokie, a także na nieoznakowane radiowozy, które potrafią mierzyć prędkość nawet jadąc z naprzeciwka. Ale trzymanie się w ryzach prawa drogowego nie jest tutaj wyzwaniem. Widoki rekompensują wszystko, a lądując na Islandii automatycznie zwalniamy psychicznie. Wszystko toczy się bez pośpiechu, bez problemów, powolutku, swoim tempem. Nikt się nie śpieszy, nikt nie pogania.
Zresztą, mając takie widoki za oknem ostatnia rzecz, którą chcesz zrobić, to gaz do dechy i szybki przejazd. Wokół całej wyspy jest poprowadzona jedna droga o znamiennym numerze „1”, z której możemy odbijać w pomniejsze mniej lub bardziej utwardzone rozjazdy. Jej długość wynosi ok. 1300 km i – co ciekawe – nie jest nawet w całości asfaltowa. W północnej części zamienia się w zwykłą drogą szutrową.
Jazda wokół Islandii to w ogóle ciekawe doświadczenie. Masz przed sobą piękną nitkę aż po horyzont, przeważnie prosta z niewielkimi łukami. A samochodów na niej tyle, co na lekarstwo. Poza miastem nie istnieje coś takiego jak korek, przynajmniej my się z nim nie spotkaliśmy. Co jakiś czas mijasz jakieś auto, czasem pojedziesz z kilkoma obok, ale równie często ani za tobą, ani przed tobą nie ma zupełnie nikogo.
I w takich sytuacjach (a także z konieczności pilnowania prędkości) świetnie sprawdzał się tutaj aktywny tempomat. Choć nie jestem fanem tego rozwiązania w polskich warunkach, tutaj było jak znalazł. Intuicyjne zarządzanie systemem sprowadza się właściwie do obsługi dwóch guzików na kierownicy. Wszystko wyświetla się na szybkie, dzięki wyświetlaczowi head-up. Ustawiasz stałą prędkość i właściwie sprowadzasz się do roli... nadzorcy nad samochodem.
To między innymi za sprawą kolejnego systemu wspierającego kierowcę tzw. line assist. Auto nie tylko trzyma określoną prędkość i odległość od pojazdu przed nami (w razie czego samo zwalnia), ale także idealnie trzyma się w liniach. Trzymając ręce na kierownicy, czuć jak kierownica delikatnie porusza się to w lewo, to w prawo, pilnując, by auto jechało tam, gdzie potrzeba. Trzyma pozycję nie tylko na prostej drodze, ale także w łukach. Oczywiście wszystko w granicach rozsądku.
Touareg w tych warunkach na dobrą sprawę prowadził się sam. Do tego stopnia, że co jakiś czas (momentami miałem wrażenie, że nawet za często) przypomina kierowcy, by przejął kierowanie samochodem. Nawet wtedy gdy faktycznie byłeś skupiony i prowadziłeś, ale nie miałeś za wiele do roboty (prosta droga i system line assist). Wtedy warto wykonać ruch kierownicą, w innym przypadku komputer pokładowy zorientuje się, że coś jest nie tak.
Gdy przez jakiś czas nie wykryje aktywności kierowcy, przypomni o sobie sygnałem dźwiękowym, po chwili sam przyhamuje szarpiąc kierowcą, a także dociśnie pasy. Jeśli i to nie podziała, auto zacznie zwalniać, włączy światła awaryjne i – o ile to możliwe – zjedzie na prawy pas i się samo zatrzyma. To system mający na celu zapobiegać np. zaśnięciu za kierownicą lub zawałowi czy utracie przytomności. Sprawdzaliśmy i to naprawdę działa.
Co ciekawe, system line assist ma działać nie tylko w przypadku białych linii drogowych (to na ich podstawie komputer określa pozycję auta), ale także żółtych, które możecie zobaczyć na drodze przy robotach drogowych. Wtedy rozpozna, że te linie są nadrzędne nad białymi i będzie stosował się do nich. Jestem bardzo ciekaw, jak to będzie wyglądać w praktyce, bo sami wiecie, jak czasami wygląda ten żółto-biały tetris na drogach.
Ale wracajmy do Islandii, którą przez te dwa dni mieliśmy okazję właściwie tylko liznąć. To jednak z zupełności wystarczyło, by się w niej zakochać. Choć kulturowo jesteśmy bardzo podobni, to na miejscu można przeżyć coś na kształt pozytywnego „szoku kulturowego”. Głównie ze względu na krajobrazy i tempo życia. Zwłaszcza gdy wpadamy tam z pędzącej metropolii.
Widoki, które gwarantuje Islandia to coś nie z tego świata, a momentami także nie z tej planety. Co kilometr, to lepiej. Gdy szukaliśmy miejscówek do zrobienia zdjęć samochodów... Poprawka, nie musieliśmy ich szukać wystarczyło, że gdziekolwiek się zatrzymaliśmy. Co chwilę wpadaliśmy w małą frustrację, bo okazywało się, że parę kilometrów dalej było jeszcze piękniej. I tak w kółko. Szybki stop, wyjmowanie sprzętu i od nowa.
Islandia zachwyca pod każdym względem. Jest szalenie wyrazista, atakuje cię wyrazistymi kolorami z każdej strony. Biało, zielono, czarno, niebiesko, szaro. Wszystko razem komponuje się zjawisko. Jeśli można się do czegoś przyczepić, to do pogody, która jest już równie legendarna jak tutejsze ceny.
Powiedzenie mówi, że jeśli nie podoba ci się pogoda, poczekaj 15 minut i będzie inna. I jest w tym sporo prawdy, choć my trafiliśmy w wyjątkowo dobre okno pogodowe. Małe przelotne deszczyki były zaledwie przedsmakiem tego, co tu się dzieje. Bardziej zmokliśmy wchodząc w okolice wodospadów. Najlepiej oddaje to sytuacja z pierwszej godziny naszej trasy, gdy przed nami była straszna szarzyzna i deszcz, a w tym samym momencie odwracając głowę widzieliśmy słońce i niebieskie niebo.
Z pogodą tutaj nie jest jednak łatwo. Już na lotnisku jest rozpiska informująca o średnich temperaturach w każdym miesiącu. Nie ma co liczyć na upały. Jest wietrznie, mroźnie i raczej nieprzyjemnie. Gdy pytam Kubę, naszego przewodnika, który mieszka i pracuje na Islandii od czterech lat, po jakim czasie te widoki powszednieją i przestają tak zachwycać, śmiechem-żartem odpowiada: – Gdy pierwszy raz zaczyna przez tydzień dzień w dzień lać i wiać.
A wiać potrafi diabelsko mocno. Spora przyczepa, w której trzymają rowery dla turystów, została dwukrotnie przewrócona. Od tego momentu używają specjalnych pasów czy łańcuchów, ale nie zawsze pomagają.
Kuba na Islandii pracuje jako człowiek orkiestra. Jest ratownikiem, strażakiem, przewodnikiem, a także zarządza lokalnym ośrodkiem sportu w wiosce Vik, To obok niej jest tzw. Czarna Plaża, uznawana za jedną z najpiękniejszych na świecie. I nawet mimo tego że nie można się na niej kąpać. Temperatury i przerażające wręcz fale skutecznie to uniemożliwiają.
To charakterystyczny rodzaj fal, które robią wrażenie nie tylko ze względu na siłę, częstotliwość i rozmiar, ale i kształt. Zawijają się w specyficzny sposób, praktycznie uniemożliwiając wyjście wciągniętej osobie. Dlatego często są znaki informujące, by nie odwracać się tyłem do plaży. Jakiś czas temu 40-letniego turystę z Chin, który robił sobie zdjęcie, wciągnęła właśnie taka fala. Jego zwłoki wyłowiono parę kilometrów dalej.
Islandia wraz ze swoimi widokami bywa zdradliwa. Jeśli historia z Chińczykiem was nie przekonała, może przekona ta z lodowca, na który można wejść. Matka robiła tam zdjęcie swojej córce, która postanowiła stanąć na rękach. Obsunęła się z klifu i spadła, łamiąc kręgosłup.
O jeszcze dziwniejszym przypadku opowiedział nam przewodnik w drodze do wraku amerykańskiego samolotu wojskowego, który rozbił się tam (pośrodku niczego) w 1973 roku. Krajobraz tam jest dość specyficzny, generalnie zaczynasz czuć się jak na księżycu. Po horyzont widzisz tylko czarny wulkaniczny był i ziemię. Jest sucho i pusto. Śmiało mogliby tu kręcić jakiś film science-fiction lub lądowanie na księżycu.
Widok jest jednak dość monotonny i podobny (nie znaczy to, że się nudzi). Sęk w tym, że z parkingu do wraku i plaży jest ok. 4-5 kilometrów. To spory spacer, który zakończył się tragicznie dla amerykańskiego turysty. Ten, w samej koszulce, zgubił się i nie potrafił znaleźć drogi powrotnej. Po jakimś czasie znaleziono jego wyziębione ciało.
Sama atrakcja turystyczna cieszy się sporą popularnością. Parking, z którego można zaczynać spacer jest pełny od samego poranka. Największy boom zaczął się parę lat temu, gdy Justin Bieber nagrywał na Islandii teledysk i w jednej ze scen jeździł deskorolką po wraku wspomnianego samolotu. Spacer na miejsce to solidna przebieżka, dlatego z pomocą przychodzą specjalne rowery na wynajem z szerokimi oponami, dzięki którym możemy bez trudu jechać po kamieniach i żwirze.
Popularnym motywem są też sesje ślubne, których efekty muszą być oszałamiające. Podczas naszego pobytu widzieliśmy sporo z nich. Boję się jednak, jak po takich warunkach będą wyglądały suknie ślubne. Pewnie dlatego jedna z kobiet zdecydowała się na... czarną. W otoczeniu czarno-białego lodowca wyglądało to naprawdę nieźle.
Po kamieniach i żwirze jeździliśmy też my, co jakiś czas zbaczając z głównej drogi lub próbując dojechać do niektórych atrakcji. Co ważne, offroad na Islandii jest zakazany i surowo karany, a jeździć można tylko w wyznaczonych do tego miejscach. Przekonali się o tym niedawno Polacy, na których nałożono mandat w wysokości 50 tys. złotych.
My księżycowe klimaty pokonywaliśmy zgodnie z prawem, co nie znaczy, że w łatwych warunkach. Nie brakowało kamieni, gór, podjazdów, zjazdów czy przejazdów przez bród. Pomaga specjalny tryb offroad, który dostosowuje właściwości auta do konkretnych warunków i odpowiednio podnosi zawieszenie. W bardziej ekstremalnych sytuacjach pomaga także asystent zjazdu, który pilnuje, żebyśmy na łeb, na szyję nie spadli z góry.
O tym, jak zawieszenie wybiera wszystkie nierówności przekonałem się podczas jednego z takich mniej cywilizowanych momentów na drodze. Siedziałem jako pasażer, a wiadomo, że pasażer odczuwa bardziej niż kierowca, i ze szczerym zaskoczeniem obserwowałem jak z nie tak małą prędkością pędziliśmy po nierównej szutrowej drodze, a w środku czułem to jedynie ze względu na kamienie uderzające w podwozie.
3-litrowy 286-konny diesel (Touareg ma tylko 3-litrowe jednostki), który zapowiada się na najpopularniejszą jednostkę silnikową w tym aucie, okazał się bardzo ekonomiczny. Spalanie rzędu 7l/100km w islandzkich warunkach sprawiło, że mimo spalenia 1/3 baku, komputer pokładowy nadal pokazywał 800 km zasięgu. Tak to można jeździć. Podobnie jak z systemem czterech kół skrętnych, który działa jadąc do 37 km/h. Dzięki temu potężny Touareg ma taki sam promień zawracania jak... Golf.
Największe wrażenie, bo i najbardziej widoczne, w Touaregu robi jednak coś innego. To gigantyczny wręcz ekran, którym sterujemy całym komputerem pokładowym. Robi wrażenie na każdym, kto zajrzy na moment do środka. Rozsądnie skierowany w stronę kierowcy wygląda jak mały telewizor.
Można go dowolnie spersonalizować, obsługuje się intuicyjnie i dostarcza wszystkich danych dotyczących auta czy trasy. O dziwo, to pierwszy samochód, w którym dotykowe sterowanie nawiewem jest... dobre. Można to zrobić szybko i łatwo, bez niepotrzebnego odrywania uwagi od drogi. Co wcale nie jest oczywistością, dlatego do tej pory byłem zwolennikiem rozwiązania, w którym temperaturą sterujemy jednak po bożemu za pomocą guzików lub pokręteł. Miłe zaskoczenie.
Touareg to wyjątkowo ciekawy SUV, który zdecydowanie daje kierowcy i pasażerowi premium feel. Pewnie, niektóre elementy wnętrza mogłyby być nieco szlachetniejsze, ale to i tak pikuś. Volkswagen Touareg jest SUV-em kompletnym, który daje poczucie pewności, praktyczności i bezpieczeństwa. A dodatkowo spowoduje, że każdy, kogo wpuścisz do środka, wyda z siebie małe „wow'.
To wszystko sprawia jednak, że i w kwestii ceny dobrze wyposażony Touareg zaczyna już zahaczać o klasę premium, co niektórych może odstraszyć (od 256 tys. zł). Co ciekawe, tutaj nie ma „bieda wersji” wyposażenia. Są tylko wysokie różniące się jedynie konkretnymi rozwiązaniami.
Tak na dobrą sprawę Islandię za pierwszym razem można zwiedzić... bez żadnego planu. Wystarczy, że wynajmiesz auto, wpadniesz na drogą numer 1 i po prostu wyjedziesz za miasto. Co chwilę trafisz na coś, co zapiera dech w piersiach. Są wodospady, wulkany (w ciągu 48 godzin naszego pobytu było kilkanaście trzęsień ziemi, których nie czuliśmy), góry, plaże, woda, bezdroża. Jest i żywa zieleń, i szarzyzna rodem nie z tej planety.
Nie zawsze będzie wygodnie i tanio. Jeśli jednak szukacie czegoś, czego wcześniej nie widzieliście – nawet dużo podróżując – Islandia da wam to wszystko w nadmiarze. A gdy pomyślisz, że już wszystko widziałeś, wieczorem z dużą dozą prawdopodobieństwa, czeka na ciebie zorza polarna. Ale żyć na stałe byłoby tam trochę trudno. I nudno. Bo przecież nawet najpiękniejszy widok z czasem powszednieje.