Idiotą być. Samochód i prędkość są jak broń. Oto, co wiemy o polskich piratach ze Słowacji

Michał Mańkowski
Jeśli ktoś trenuje sztuki walki i decyduje się na pobicie drugiego człowieka, odpowiada jak za napad z bronią. Tą bronią są jego pięści. Natomiast gdy w samochodzie doprowadza się do śmiertelnej tragedii, mając w głębokim poważaniu jakiekolwiek zasady, ograniczenia i zdrowy rozsądek, powinno się odpowiadać zdecydowanie bardziej niż za zwykły wypadek. Katastrofa, do której doprowadziła trójka kierowców-idiotów, to najlepszy przykład.
Wypadek Polaków na Słowacji to przykład, jak kończy się nadmierna prędkość i brawura.
I tak jak z wielką władzą wiąże się wielka odpowiedzialność, tak samo z autem z wielką mocą wiąże się jeszcze większa. Każdy samochód jest jak broń, natomiast TAKIE auta są odpowiednikiem broni, na które powinno się mieć specjalne pozwolenie. Nie bez powodu strzela się na strzelnicy, a sportowymi autami wyżywa na torach wyścigowych.

Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla tego co zrobili kierowcy z Polski. I nie o tym ten tekst. Podobnie jak dziś – po śmierci człowieka – znaczenia nie ma licytowanie się na to, który z prowadzących Mercedesa, Ferrari, Porsche był mniej lub bardziej winny.


Każdy siadając za kierownicę jakiegokolwiek samochodu (tego, który ma 100 koni oraz tego z 500) ma swój rozum i sam podejmuje decyzje. Tej trójce go zabrakło. Wszyscy jechali jak idioci, narażając życie swoje (to jeszcze pół biedy), ale przede wszystkim innych. Równie dobrze mogliby paradować z bronią po chodniku i machać nią dookoła głowy.

Historia "idealna"
– Prędkość to najsilniejszy drogowy narkotyk. Daje iluzję mocy i sprawstwa. Panowania nad czasem i przestrzenią. Oddziela rutynę od przygody - zwykłą jazdę od widowiskowej.
Co krok hołdujemy prędkości. Gdyby nie ona, nie byłoby wyścigów F1. Scen pościgów w filmach. Szerokich opon, ceramicznych hamulców, turbosprężarek i spojlerów. Tylu tak szybkich i dobrze prowadzących się aut – tak parę tygodni temu w "LOGO" pisał Artur Włodarski, polski dziennikarz naukowy i motoryzacyjny.

Teraz swój tekst przypomniał.
Artur Włodarski

I nie byłoby tylu tragedii. Bo prędkość - mieszanka strachu i euforii - zmienia ludzi. Szanowani i racjonalni stają się próżni i nieodpowiedzialni. A prędkością – jak bronią – trzeba się umieć posługiwać. By trafiać w tarczę a nie w głowę. By nie skończyć w kostnicy lub więzieniu.

Gdy widzisz, jak jadący z przeciwka, upojony prędkością kierowca wyprzedza na trzeciego, na łuku lub pod górkę, to wiedz, że ryzykuje także TWOIM życiem. Równie dobrze mógłby WYMACHIWAĆ CI PRZED NOSEM BRONIĄ. Nabitą i odbezpieczoną.

W tej historii jest wszystko, czego potrzeba, by rozpalała wyobraźnię. Są Polacy. Do tego za granicą. Jest prędkość i pieniądze, które kryją się za luksusowymi i drogimi autami. Jest pogarda dla ich kierowców (głównie młodych, więc skąd mieli?) i tragedia. Kontrast trójki bezmózgów w sportowych i drogich samochodach z rodziną spokojnie jadącą w Skodzie aż bije po oczach.

Fałszywe oskarżenia
Internetowe śledztwo ruszyło, podobnie jak było to w przypadku Magdaleny Żuk czy Ewy Tylman. Mnogość teorii i szczegółowość internautów zaskakuje. Podobnie jak strzały spudłowane i trafione. W komentarzach są już grube setki wyzwisk, teorii i hipotez.

Pierwsze tropy poszły w stronę Roberta Rosochowicza, blogera obracającego się w świecie sportowych samochodów. Na jego stronie Fastlife.pl w zakładce "O mnie" znaleziono zdjęcie żółtego Ferrari (tak, dokładnie tego, które uczestniczyło w wypadku) i sugestywny opis. Długo nie trzeba było czekać na wskazanie winnego przez internautów.

Jeszcze szybciej okazało się, że nie ma on z tym nic wspólnego. W czasie wypadku przebywał w Polsce, a auto należy do jego znajomego, którym owszem, kiedyś jeździł, ale "kiedyś". – Auto było także przedmiotem jednego z przeprowadzonych przeze mnie testów, dlatego znajduje się na mojej stronie, w zakładce "o mnie" – napisał, zamykając dyskusję.

Ta przeniosła się w międzyczasie na stronę tablica-rejestracyjna.pl, gdzie można oceniać zachowanie kierowców poszczególnych aut na podstawie numerów rejestracyjnych. Wystarczył dzień, by "najpopularniejszymi" była polska trójka ze Słowacji. Policja na opublikowanych zdjęciach nie zamazała rejestracji.
Internauci znaleźli archiwalne zdjęcia i nagrania aut biorących udział w wypadku. Króluje najbardziej egzotyczne żółte Ferrari 458 Spider, które widać m.in. na ulicach Warszawy (nie wiadomo, czy prowadziła ta sama osoba).

Co mają samochody do kawy?
Po sznurku (i wujku Google) do kłębka – udało się dotrzeć do nazwisk i wydarzeń. Okazało się, że auto jest znane m.in. z eventów Cars & Coffe Poland. To popularne imprezy, na które zjeżdżają się właściciele supercarów. Przegląd po hashtagach doprowadził do serii zdjęć, na których widać różne auta, kierowców itd. Na niektórych zdjęciach znalezionych w sieci są dokładnie auta z wypadku. W innych miejscach mamy informacje wiążące je ze Słowacją.
Cars & Coffee Poland zaprzecza, jakoby miało cokolwiek wspólnego z wyjazdem. – Nie był to wyjazd organizowany przez Cars & Coffee Poland. Niektóre auta mogły pojawić się na naszych spotkaniach, ale nasz sezon już się zakończył i ta sprawa nie ma z nami nic wspólnego. Niemniej jednak jest nam bardzo przykro z powodu wydarzeń na Słowacji – piszą w komunikacie wysłanym naTemat.

Okazało się jednak, że jednym z trójki kierowców był polski dziennikarz motoryzacyjny. To on siedział za kierownicą prasowego Mercedesa C43 AMG Coupe, który jechał jako pierwszy i w samym zderzeniu nie brał udziału, ale przewodził całej trójce narzucając tempo.

Jego nazwisko jest powiązane z Cars & Coffee Poland, w archiwalnych tekstach widnieje jako organizator wydarzeń. Nie wiadomo jednak, czy był to wyjazd prywatny czy zorganizowany. Wiadomo jednak, że poza niechlubną trójką było tam więcej sportowych aut. W internecie można znaleźć jeszcze informacje o wyjeździe.

Ogłoszenie o planowanym wyjeździe

"Jeśli nie macie planów na weekend to trzeba korzystać z resztek pogody! To ma być jedno z cieplejszych i bardziej słonecznych zakończeń tygodnia wobec czego zapraszam do wypadu do Zakopanego (piątek), aby później powędrować pięknymi drogami wśród atrakcji Słowacji :) nie jest daleko, a tak bardzo malowniczo i kolorowo! Mamy tylko kilka miejsc (hotele), za to bardzo ciekawe auta i ludzie! Nie musisz mieć egzotycznego auta" Czytaj więcej

Gdy wokół sprawy zaczęło się robić coraz goręcej, Cars & Coffee Poland wydało oświadczenie, że jednak wyjazd początkowo miał być organizowany przez nich (na stronie było nawet zaproszenie, które już z niej zniknęło), ale ostatecznie do tego nie doszło i wyjazd był prywatny.

Mimo że profile potencjalnych uczestników wypadku poznikały z internetu (Facebook/Instagram) lub zostały poblokowane, to wiadomo, że w internecie nic nie ginie, a Google Cache pamięta dużo. W ten sposób po miejscach oraz godzinach zdjęć i ubiorze internauci próbują rozpoznać kierowców. Po fragmencie InstaStory znaleziono nawet kobietę, która miała podróżować jako pasażerka żółtego Ferrari.
Momentami lincz przybiera karykaturalne formy. Niektórzy stwierdzają na podstawie zdjęć, że ktoś "wygląda na takiego". Portal ePoznan.pl ustalił natomiast nieoficjalnie, że żółte Ferrari należy do lokalnego przedsiębiorcy. Nie wiadomo, czy jechał nim on czy ktoś inny np. syn. 4 października konsul ambasady RP w Bratysławie potwierdził tożsamość zatrzymanych Polaków.

Karta może być wyższa
W tym momencie policja podaje, że zatrzymała trójkę piratów i żąda trzymiesięcznego aresztu. To 42-latek, 27-latek i prawdopodobnie 26-latek. Bezpośredniemu sprawcy zdarzenia grozi do 5 lat pozbawienia wolności. Pozostałym dwóm polskim kierowcom, którzy usłyszeli zarzut sprowadzenia zagrożenia na innych uczestników ruchu drogowego, grozi kara od sześciu miesięcy do trzech lat więzienia.

Niewykluczone jednak, że zarzuty zostaną rozszerzone. Policja szuka świadków ich niebezpiecznej jazdy. Jeśli udowodni, że stwarzali wcześniej zagrożenie dla życia i zdrowia innych kierowców, może grozić im wszystkim wyższa kara.

Na wypadek na Słowacji patrzę jeszcze z jednej perspektywy. Od kilku lat dodatkowo w naTemat prowadzimy dział Moto i – chcąc nie chcąc – miałem okazję jeździć różnymi autami. Także tymi najdroższymi i najszybszymi. Mercedes, który jechał jako pierwszy, jest takim autem prasowym. Przedstawiciele koncernu wyjaśniają, że faktycznie zostało ono użyczone w ramach testu na standardowych zasadach. Tutaj możecie znaleźć jeden z poprzednich testów auta przeprowadzony przez innego dziennikarza.

W internecie od razu pojawiła się seria teorii, obelg i nawiązania do wypadku Macieja Zientarskiego sprzed wielu lat w Warszawie.

Jak to jest z dziennikarzami motoryzacyjnymi?
Testy prasowe działają na jasno określonych zasadach. Każda firma motoryzacyjna udostępnia dziennikarzom/blogerom samochody testowe ze swojego parku. Dziennikarz podpisuje szczegółową umowę, w której zobowiązuje się do przestrzegania przepisów i brania odpowiedzialności za wszystko, co może wynikać z nienależytego użytku.

Auta naturalnie są dobrze ubezpieczone, ale w niektórych przypadkach to na dziennikarza może spaść odpowiedzialność za wyrządzoną szkodę. Jednym z nich jest skrajna głupota, łamanie przepisów i użytkowanie auta niezgodnie z przeznaczeniem. Nie ma też mowy (za pewnymi wyjątkami) o braniu samochodów na tory wyścigowe.

Oczywiście to dziennikarz jest odpowiedzialny za wszystkie szkody na osobach i mieniu, które wyrządzi podczas testu. Mandaty także lecą na konto biorącego w użyczenie, więc nie ma mowy o "hulaj dusza, piekła nie ma". Niektóre z firm dają karty paliwowe, niektóre nie. Tych drugich jest więcej.

Generalnie momentami można się poczuć jak podczas podpisywania cyrografu za np. milion złotych i zapewniam, że ta myśl na początku dość długo obija się po głowie.

Cytowany Artur Włodarski wspomniał, że prędkość jest drogowym narkotykiem. Ulega jej każdy, zwłaszcza w takich samochodach. Przyznaję, momentami ulegałem także ja. Mając pod prawą stopą kilkaset koni to naturalne. Nigdy nie zdarzyło się to jednak na zatłoczonej drodze. Było szeroko, zupełnie pusto, a jeśli kogoś naraziłem, to wyłącznie siebie.

Włącz mózg
W samej prędkości nie ma nic złego. Wszystko jest dla ludzi. Zło zaczyna się rodzić w połączeniu prędkości z idiotą za kierownicą, brakiem jakiejkolwiek wyobraźni i poszanowania dla zdrowego rozsądku, życia i zdrowia innych oraz absolutnych podstaw przepisów bezpieczeństwa. Samochody (nawet te najszybsze i najdroższe) – podobnie jak pistolety – same nie zabijają. Spust pociągnąć i gaz nacisnąć musi człowiek. Zawsze.

To złudne poczucie pewności, kontrolowania sytuacji i "niezniszczalności" ma się do pierwszej podbramkowej sytuacji. Wystarczy ułamek sekundy... ale przecież o takich rzeczach się czyta, a nie doświadcza na własnej skórze. (Nie)prawda?

Oczywiste jest, że emocje podgrzewają marki aut, ale psów wieszać nie powinno się na samej idei posiadania szybkich samochodów, a nadmiernej prędkości i brawurze. Niestety ta często idzie w parze z w/w. Pamiętajcie jednak, że piraci są także za kierownicą "zwykłych" aut. A przy czołowym zderzeniu z zawrotną prędkością nie ma znaczenia, w jakie auto walisz.

– W tejże Słowacji polscy kowboje postanowili sobie pohasać. Mieć w dupie ograniczenia prędkości. Ciągłą linię. Jadących z przeciwka. Zakręt. Mam nadzieję, że pohasali sobie ostatni raz w życiu. Że skończy się więzieniem, że to przetrąci ich kariery. Że poczują pogardę bliskich i znajomych. I że patrząc w lustro zobaczą idiotów – skwitował Włodarski.

Z tego jednak można się wyleczyć i to w bardzo prosty sposób. Świetną zimną szklanką wody są jakiekolwiek zajęcia praktyczne na torze wyścigowym, których niestety przeciętny kierowca nie ma szans doświadczyć. A powinien, bo gwarantuję wam, że to wiele zmienia.

Coś, co działa na psychikę
Do tej pory pamiętam swoją pierwszą przygodę z Porsche na torze. Ten moment podniecenia, ta euforia, czego to zaraz i jak szybko nie będzie się robić. A potem przychodzi moment otrzeźwienia, bo profesjonalni kierowcy w kilkanaście minut uświadamiają cię, że tak naprawdę nie potrafisz jeździć. I nie potrzebuję do tego więcej niż 100km/h.

Jazda na torze odbiera też ochotę do szarżowania po drogach. Innym razem wracając z toru kawalkadą Audi RS, nikt z nas nie miał absolutnie żadnych ciągot do wciskania gazu. Po prostu nie masz siły i ochoty. To męczy i fizycznie, i psychicznie.

Jeśli nie macie możliwości jazdy po torze, może łatwiej będzie z kabrioletem. To też szalenie uczy pokory. Bo w nowych autach prędkości nie czuć. 50, 100, 150, 200km/h – a w środku cicho i komfortowo. No to spróbuj pojechać w kabriolecie chociaż stówkę i np. wystawić rękę do góry.

A jeśli i z tym będzie ciężko, to po prostu włącz sobie YouTube i zerknij na pierwszy lepszy odcinek "Polskich dróg". Liczba nieprzewidywalnych zachowań kierowców i wypadków działa na wyobraźnię wyjątkowo mocno.

Niestety wbrew temu wszystkiemu gdzieś z tyłu głowy jednak wydaje mi się, że trójka "bohaterów" z Polski i na torach jeździła, i w kabrioletach siedziała. A filmy na YouTube nie są im obce.

Na koniec polecam raz jeszcze obejrzeć to wideo. I ochłonąć. Zarówno przed komentarzem i następnym depnięciem w gaz. Bo tego wszystkiego można było bardzo prosto uniknąć...