"Kraków jak Lombardia". Lekarz z OIOM mówi, jak wygląda ratowanie chorych na COVID–19

Anna Dryjańska
– W medycynie ratunkowej istnieje pojęcie wypadku masowego. To sytuacja, gdy nie da się uratować wszystkich, których można uratować. Można powiedzieć, że obecnie terenem wypadku masowego jest cała Polska – mówi naTemat lek. Jacek Górka, krakowski internista specjalizujący się w intensywnej terapii.
Przy kilku tysiącach zakażeń COVID dziennie liczba miejsc na oddziałach intensywnej opieki medycznej (OIOM-ach) szybko się skończy. Między innymi dlatego ważne jest wyhamowanie epidemii. fot. Artur Tumasjan / Unsplash (zdjęcie poglądowe)
Anna Dryjańska: Porównał pan na Twitterze sytuację epidemiczną w Krakowie do tego, co kilka miesięcy temu działo się w Lombardii. Naprawdę jest już aż tak źle?

Lek. Jacek Górka: Tak. Przez rekordy zakażeń w Małopolsce Kraków już jest jak Lombardia. A jeśli nie powstrzymamy tej epidemii będzie jeszcze gorzej.

Już teraz jesteśmy w punkcie, gdy zaczyna brakować lekarzy i pielęgniarek anestezjologicznych do prowadzenia wentylacji mechanicznej, czyli terapii respiratorem. Zaczyna też brakować samych urządzeń. O ile jednak maszyny można dokupić czy poprzenosić z innych miejsc, o tyle nie wyczaruje się dodatkowego personelu medycznego.


Już teraz musimy wybierać kogo podłączyć do respiratora, a kogo nie.

Przed epidemią koronawirusa mogliśmy brać na OIOM pacjentów po zabiegach operacyjnych, czy pacjentów w ciężkim stanie, ale takich, którzy nie wymagali natychmiastowego zaintubowania. Dzięki temu byli w wyjściowo lepszym stanie, leczenie przebiegało z mniejszymi problemami. Teraz nie ma już dla nich miejsca.

Normalnie mieliśmy w szpitalu 8 stanowisk z respiratorami dla ludzi po operacjach i wypadkach, czy z niewydolnością oddechową, sepsą. Teraz mamy dodatkowo 6 stanowisk dla pacjentów z koronawirusem. Właśnie modyfikujemy oddział, żeby powstało kolejne 6. Łącznie będziemy mieli 8 stanowisk dla pacjentów bez zakażenia SARS-CoV-2i 12 dla chorych na COVID–19.

A i to wkrótce może nie wystarczyć. Jeśli jako społeczeństwo się nie opamiętamy, jeśli solidarnie nie założymy masek i nie będziemy trzymać dystansu, myć często rąk, to ludzie będą się dusić, a my będziemy mogli tylko na to patrzeć.

W medycynie ratunkowej istnieje pojęcie wypadku masowego. To sytuacja, gdy nie da się uratować wszystkich, których można uratować. Można powiedzieć, że obecnie terenem wypadku masowego jest cała Polska. Niektórzy internauci oskarżyli pana o sianie paniki. Były też wyzwiska.

Mój wpis to krzyk rozpaczy. Może choć jedna osoba, która lekceważy zagrożenie, założy dzięki temu maseczkę. A hejt, który na mnie spadł? Trudno. Uważam, że trzeba mówić o tym, jak jest.

Maseczka, mówi pan? Duża część internetu odpowie na to: COVID–19 nie istnieje, to światowy spisek, młodym nie grozi nic oprócz kataru, ludzie zawsze umierali na jakieś choroby, a obowiązek noszenia maski to zniewolenie.

Zapytałbym kogoś, kto wypisuje takie rzeczy, czy widział jak kto się dusi. Ja widziałem. To wstrząsające nawet dla lekarzy.

Bólu odczuwanego przez osobę, która się dusi, nie da się porównać z niczym innym. To męczarnie.

Dlatego gdy mijam na ulicy osoby bez maseczki zastanawiam się, czy nie będę musiał ich wkrótce intubować. O ile jeszcze będzie czym. A jak pan się odniesie do argumentu dotyczącego wieku?

Zgadza się – statystycznie COVID najbardziej zabójczy jest dla seniorów. To oni dominują wśród tych 5 proc. chorych, którzy bez mechanicznej wentylacji się uduszą. Ale to tylko statystyka. Mamy pod respiratorem także młodych, zdrowych 30–latków, którzy w ciągu 1–2 dni zostali praktycznie zmieceni przez koronawirusa.

To jest moment, w którym część internautów stwierdzi, że ci ludzie wcale nie byli zdrowi, tylko poważnie chorzy, ale niezdiagnozowani.

Oczywiście, są i takie przypadki. Ale są też całkowicie zdrowi, młodzi ludzie, którzy mimo intensywnej terapii umierają na COVID.

Sama mechaniczna wentylacja to dla pacjenta też nic przyjemnego. Proszę mi wierzyć: lepiej założyć maseczkę, niż być podłączonym pod respirator. To inwazyjna procedura obarczona sporym ryzykiem powikłań.

Jak wygląda podłączenie człowieka pod respirator?

Po znieczuleniu pacjenta do jego gardła i krtani, a potem tchawicy, jest wprowadzana rurka intubacyjna, która, przy pomocy respiratora umożliwia wymianę gazową.

Jednak razem z nią do ciała mogą przeniknąć bakterie. Osoby bardzo schorowane, osłabione, mogą tego nie przeżyć. Dlatego respirator to zawsze ostateczność.

Zaintubowaną osobę wprowadzamy w stan śpiączki farmakologicznej. Gdy taki pacjent po kilku dniach się wybudza, od razu próbuje sobie wyrwać rurkę z tchawicy. Jej obecność jest bardzo nieprzyjemna.

Ale wy państwo wiecie, kiedy ktoś taki się obudzi?

Nie co do godziny i minuty, ale tak. Gdy podajemy ostatnie dawki leku podtrzymującego śpiączkę farmakologiczną to mniej więcej wiemy, kiedy przestanie on działać.

Gdy pacjentka lub pacjent się budzi…

Jest radość, jeśli ta osoba trafiła do nas nieprzytomna, na przykład z wypadku, czy po nagłym zatrzymaniu krążenia.

A u chorych na COVID?

To o tyle niezwykła choroba, że osoby, które trafiają na OIOM, mimo że mają saturację hemoglobiny tlenem, czyli parametr pośrednio informujący nas o ilości tlenu we krwi na poziomie zaledwie 40–50 proc., czyli takim, który zwykle skutkuje zatrzymaniem krążenia, nadal są w stanie z nami rozmawiać i wykonywać proste czynności. Ponieważ ci pacjenci są świadomi, pytamy ich, czy zgadzają się na intubację.

Wszyscy mówią "tak"?

To ludzie odczuwający ogromny ból, straszną duszność. Jeszcze mi się nie zdarzyło, by ktoś odmówił.

Nadal jednak młodsi ludzie mogą liczyć na to, że koronawirus obejdzie się z nimi łagodnie.

Jeśli ktoś lubi hazard… Statystycznie 80 proc. osób, które ulegną zakażeniu wirusem SARS-CoV-2, będzie miało bezobjawowy lub łagodny przebieg. Takie osoby będą się izolować w domu.

Jednak u 15 proc. zakażonych rozwinie się ciężka postać COVID–19, z dusznością i niewydolnością oddechową – tacy chorzy będą wymagać hospitalizacji, najczęściej w oddziałach zachowawczych, ale z możliwością tlenoterapii.

U 5 proc. dojdzie do rozwoju ostrej niewydolności oddechowej, wstrząsu i niewydolności wielonarządowej. Ci chorzy będą w stanie krytycznym, a połowa z nich umrze.

To, co powinniśmy wszyscy zrozumieć, to to, że na tym poziomie zakażeń w Małopolsce, powyżej 1 000 nowych przypadków na dobę, codziennie 150 osób trafi do szpitala na oddziały zachowawcze, a kolejnych 50 osób będzie potrzebowało opieki w ramach oddziałów intensywnej terapii.

Łatwo policzyć jak szybko system stanie się niewydolny. Zresztą żaden system opieki zdrowotnej nie jest w stanie udźwignąć takiego obciążenia. Jak nie zdołamy ograniczyć liczby nowych zachorowań, to system opieki runie jak domek z kart.

Dlatego tak ważne jest, byśmy zmniejszyli liczbę zakażeń: zachowywali dystans, nosili maseczki i myli ręce. Bylibyśmy w zupełnie innej sytuacji, gdyby liczba nowych zakażeń oscylowała wokół 100. Albo 10.

Cały czas podkreśla pan, że brakuje personelu medycznego. Dlaczego?

Bo sam respirator nie wystarczy. To nie jest tak, że podłączamy kogoś, wciskamy guzik i problem z głowy. Nie: to bardzo skomplikowane urządzenie, którego pracę trzeba dostosowywać indywidualnie do każdego pacjenta, monitorować i w razie potrzeby zmieniać ustawienia.

Jak długo uczył się pan terapii respiratorem?

Kilka lat. Ale nadal konsultuję się z bardziej doświadczonymi kolegami.

Kilka dni temu Ministerstwo Zdrowia ogłosiło, będzie przyuczać personel medyczny do obsługi respiratora. Czy da się to zrobić w kilka dni?

Jeśli pyta pani, czy tak wyszkolona osoba będzie w stanie sama prowadzić terapię respiratorem, to odpowiedź brzmi nie. Ale będzie mogła dostosować parametry zgodnie ze wskazaniami specjalisty.

Zdaję sobie sprawę, że to nie jest dobre rozwiązanie, ale jest najlepsze z tych, jakie teraz mamy.

Gdy w kontekście koronawirusa słyszy pan radę wicemarszałka Karczewskiego, by jeść jabłka, aby podnieść sobie odporność, to co pan myśli?

Że to jakiś żart. Trywializowanie zabójczej choroby.

A jak pan skomentuje słowa tego samego polityka, że w szpitalach nie brakuje łóżek, tylko dostęp jest utrudniony?

W Polsce jest realny problem z brakiem łóżek i respiratorów. Musimy odmawiać przyjmowania pacjentów, którzy tego potrzebują. Jest to bardzo trudne.

Jeszcze trudniejsze będzie decydowanie kogo podłączyć pod respirator, a kogo nie, jeśli liczba ciężko chorych, którzy nie będą w stanie samodzielnie oddychać, będzie większa niż urządzeń.

Minister Sasin twierdzi, że część lekarzy nie chce lub boi się angażować w walkę z epidemią. Nie spotkałem się z czymś takim, wręcz przeciwnie. Teraz personel medyczny praktycznie mieszka w szpitalu. Sypiamy po 3–4 godziny. W walkę z epidemią równie mocno angażują się lekarze i pielęgniarki, którzy sami należą do grupy podwyższonego ryzyka. A co do strachu – tak, boimy się, ale jesteśmy przy pacjentach mimo to.

Mówi pan w liczbie mnogiej. A pan się boi?



Panie doktorze?

Nie miałem czasu na tę refleksję.

Chciałby pan na koniec powiedzieć o czymś, o co pana nie zapytałam?

Tak. Chciałbym podziękować koleżankom i kolegom medykom, którzy pracują ponad siły, by pokonać tę straszną chorobę, ratować zdrowie i życie naszych pacjentek i pacjentów. Teraz jest nam bardzo ciężko, ale tylko my wiemy jaką człowiek odczuwa radość i satysfakcję, gdy uda się uratować chorego.

Dziękuję też osobom, które są mniej widzialne, ale także ważne w walce z pandemią. Chodzi mi tutaj o techników elektroradiologii, diagnostów laboratoryjnych, fizjoterapeutów, dietetyków, opiekunów medycznych, sekretarki medyczne, rejestratorki, sanitariuszy, salowe i osoby sprzątające. Wszyscy pracujemy teraz więcej niż zwykle.

Napisz do autorki: anna.dryjanska[at]natemat.pl


Przeczytaj także:

"Mamy rzucić go pod drzwi?!". Nagrania z karetki mówią wszystko o trudnej sytuacji szpitali

Sasin posądza medyków o tchórzostwo. Lekarz: Ekspert od wyciągania rozwiązań z koperty

"Zginiemy przez koronatupolewizm". Lasek ostrzega, że PiS prowadzi do katastrofy