Odszedł z rządu PiS, w rozmowie z naTemat przyznaje: Przestaliśmy być państwem prawa

Anna Dryjańska
Krzysztof Łanda kiedyś współtworzył rząd PiS, a dziś jest jego zagorzałym krytykiem. Aferę pegasusową uważa za dowód na to, że Polska już nie jest państwem prawa. Jednocześnie były wiceminister zdrowia zapewnia, że nie wiedział, jaki będzie skutek zmian forsowanych przez Jarosława Kaczyńskiego w wymiarze sprawiedliwości.
STANISLAW KOWALCZUK/East News
Anna Dryjańska: Przez 1,5 roku był pan wiceministrem zdrowia w rządzie PiS. Dziś nie zostawia pan na nim suchej nitki. Co się stało?

Dr Krzysztof Łanda: Moje poglądy przeszły dużą ewolucję. Na początku, chyba tak jak większość Polaków, miałem nadzieję, że rzeczywiście nastąpi dobra zmiana.

I muszę powiedzieć, że przez pierwsze 6–8 miesięcy po tym, gdy objąłem funkcję wiceministra zdrowia, te zmiany na lepsze się dokonywały.

A potem?

Doszło do spowolnienia. Trochę mi zajęło, żeby to zauważyć. Moje projekty zaczęły być blokowane.

Skoro tak, to postanowiłem, że nie będę tracić czasu na piastowanie urzędu. To nigdy nie było moje marzenie, a ja nie chcę siedzieć na stołku i pachnieć.


Odszedłem, licząc na to, że zmiany w dobrym kierunku będą kontynuowane. To był kwiecień 2017 roku. Radziwiłł i Szydło (ówcześni minister zdrowia i premier – red.) byli zaskoczeni moją decyzją.

Przez kilka pierwszych miesięcy miał pan zielone światło w resorcie – dlaczego?

"Siły Mordoru" były bardzo zaskoczone tym, że PiS może samodzielnie rządzić. Przed wyborami w 2015 roku wszyscy myśleli, że czekają ich długie przepychanki koalicyjne, a tu niespodzianka: okazało się, że PiS nie musi z nikim negocjować. Z tego powodu minister Radziwiłł, a także ja, jako jego podwładny, mieliśmy na początku dużą swobodę.

Pracowałem na najbardziej niewdzięcznym stanowisku w całym rządzie. Odpowiadałem za liczne i ważne narzędzia systemowe, m.in. takie jak refundacja, wycena leków, koszyk świadczeń gwarantowanych, taryfikacja świadczeń, inwestycje zgodne z mapami potrzeb zdrowotnych.

W 2016 roku przygotowałem projekty wdrożonych ustaw o darmowych lekach dla seniorów, o IOWISZ-u (Instrument Oceny Wniosków Inwestycyjnych w Służbie Zdrowia – red.), podstawy apteki dla aptekarza.

To były odważne projekty, które się sprawdziły.

Przygotowałem też wiele innych: duża nowelizacja ustawy refundacyjnej, ustawa o refundacji wyrobów medycznych, duża nowelizacja prawa farmaceutycznego i inne. Tu jednak zabrakło czasu na wdrożenia. Okazało się, że zielone światło w rządzie zmieniło się w żółte, a potem nawet czerwone.

Kto pana blokował?

Naruszyłem interesy trzech silnych grup, które mają strasznie długie ręce.

Po pierwsze uderzyłem w mafię lekową. Przygotowałem przepisy zawarte w ustawie o RDTL (Ratunkowy Dostęp do Technologii Lekowych – red.) par. 15 art. 3a i 3b, które likwidowały przyczynę nielegalnego wywozu leków refundowanych z Polski. Te przepisy przeszły niezmienione przez całą ścieżkę legislacyjną, by nagle zostać wykreślone na posiedzeniu rządu.

Po drugie naraziłem się "tłustym kotom", które zarabiały krocie na przeszacowanych wycenach świadczeń w kardiologii interwencyjnej. Ja te wyceny obniżyłem, a uwolnione 0,5 mld zł zasiliło obszary niedofinansowane: opiekę paliatywną i długoterminową.

Po trzecie zalazłem za skórę grupie związanej z wyrobami medycznymi, takimi jak np. aparaty słuchowe. Wdrożenie ustawy o refundacji wyrobów medycznych skończyłby z marżami rzędu 1 000 (tysiąca) procent.

Jak to się stało, że przepisy likwidujące wywóz leków refundowanych z Polski wyleciały podczas posiedzenia rządu?

Nie mogę tego pani powiedzieć, bo nadal obowiązuje mnie tajemnica, jako uczestnika tego posiedzenia. Atmosfera była dość burzliwa.

W takim razie co się działo przed obradami rządu?

Wydawało się, że połowa członków rządu była zdecydowanie za, a połowa przeciw. Miałem jednak wrażenie graniczące z pewnością, że decyzja, by wyrzucić te przepisy do kosza, została podjęta jeszcze przed posiedzeniem.

Przed wejściem na salę słyszałem różne rzeczy. W pewnym momencie ważna osoba zapytała, co robimy z tymi przepisami, a potem padło hasło, że wywalamy. Zrobiło się dziwnie – wszyscy patrzyli na mnie, przecież też stałem w grupie z osobą, do której kierowane było pytanie.

Czyli nie mógł pan przedstawić swoich argumentów?

Argumenty merytoryczne w tym przypadku nie miały żadnego znaczenia. W tej kwestii karty zostały rozdane przed posiedzeniem rządu.

Był pan zakochany w PiS–ie?

Od kilkudziesięciu lat głosuję na środowiska, które dziś tworzą Konfederację. Mam liberalne poglądy gospodarcze i umiarkowanie konserwatywny światopogląd. Cenię wartości chrześcijańskie, jako podstawę naszej kultury i cywilizacji Zachodu. Chcę, by wolny rynek mógł działać wszędzie tam, gdzie się sprawdza.

Blisko mi było do Janusza Korwina–Mikke, ale zakochaniem bym tego nie nazwał. Potrafiłem go skrytykować, napisać, że jest największym hamulcowym ruchu liberalno–konserwatywnego w Polsce, przez to, że raz mówił o sprawach ważnych, by zaraz potem wyskoczyć ze śmiesznymi tezami, jak filip z konopii.

Tak więc bynajmniej nie byłem zakochany w PiS–ie, lecz gdy poproszono mnie, bym pomógł w rządzie swoją wiedzą ekspercką, to się zgodziłem. Wsparłbym każdy rząd.

Nie żałuje pan?

Jestem dumny z tego, co robiłem w Ministerstwie Zdrowia. Nikt mi tego nie odbierze. Rząd jest jak orkiestra – ja byłem odpowiedzialny za grę na fortepianie i zrobiłem to dobrze. Fałszowały bębny, skrzypce, ale to już inna sprawa.

Dziś jest pan przeciwnikiem rządu. Może przemawia przez pana frustracja? Byli pracownicy zwykle nie mają miłych słów dla byłego szefa.

Nie jestem sfrustrowany i nigdy źle nie mówię o byłym pracodawcy – uważam, że tym razem moim pracodawcą był minister Konstanty Radziwiłł.

Oczywiście spodziewam się takiej narracji w prawicowych mediach, jednak fakty są takie, że to ja podjąłem decyzję o odejściu z rządu – nie odwrotnie. Zresztą finansowo tylko na tym zyskałem. Teraz przez 4 godziny zarabiam więcej niż tam przez miesiąc.

Dobrze słyszę: 4 godziny?

Obecnie zarabiam 450 euro za godzinę ekspertyzy. Jako wiceminister otrzymywałem netto 6 800 zł miesięcznie. Musiałem wynająć mieszkanie w Warszawie i ponosić wiele innych kosztów. Przez 1,5 roku pracy w rządzie moje oszczędności skurczyły się o ok. 100 tys. zł.

Gdy odszedłem, dostawałem pensję jeszcze tylko przez 3 miesiące, podczas gdy zakaz konkurencji obowiązywał mnie przez 12 miesięcy.

To oznaczało, że skoro wydawałem decyzje refundacyjne dla wszystkich firm farmaceutycznych, to nie mogłem pracować dla żadnej z nich. 9 miesięcy w zawieszeniu. To z gruntu niesprawiedliwe.

Jak przebiegała ewolucja pańskich poglądów?

Przez długi czas po odejściu z MZ zachowywałem powściągliwość. Nie krytykowałem władzy. Uważałem, że pozytywy nadal przeważają nad negatywami. Wspierałem dobre projekty. To był czas dystansu i przyglądania się.

Wtedy zaczęły się afery, w tym głośna sprawa z zakupem wadliwych maseczek od instruktora narciarskiego (znajomego następnego ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego – red.), przy czym zablokowano wszystkie istotne zmiany w systemie opieki zdrowotnej. Natomiast w tym okresie wprowadzono ustawę o ABM (Agencji Badań Medycznych – red.), którą oceniam bardzo negatywnie, gdyż agencja podbiera z NFZ pieniądze z założenia przeznaczone na leczenie chorych.

Przyglądałem się temu i zobaczyłem, że w obsadzaniu urzędów centralnych działa selekcja negatywna. Prawo pisane jest na kolanie. Zaczynają rządzić nami ludzie obarczeni nepotyzmem, zarzutami, w tym kryminalnymi… Nie tędy droga.

Mimo publicznych obietnic wiceminister Emilewicz, że RTR (refundacyjny tryb rozwojowy – red.) zostanie szybko wprowadzony, projekt utknął w martwym punkcie. A przecież zapewniała, że zostanie wdrożony do końca roku 2018. Zablokowane zostały także inne projekty ustaw, które przygotowałem, m.in. ustawa o refundacji wyrobów medycznych.

Jeśli chce pani wiedzieć, kiedy zmieniłem nastawienie z neutralnego na negatywne, to mogę podać konkretną datę: 1 stycznia 2019 roku. Z nowelizacją ustawy refundacyjnej nic się nie zadziało. Obiecanki – cacanki. System zaczął osiadać jak kompost – bałagan sam się robi, utrzymywanie porządku wymaga wysiłku.

Wspomina pan kogoś ciepło z okresu pracy w rządzie?

Beatę Szydło.

A kto panu podpadł?

Najgorzej wspominam wiceministra Wąsika. CBA wtrącało się w ustawę refundacyjną, choć nie miało do tego żadnych kompetencji. Chwalili się stworzeniem wzoru na payback, choć ten nigdy nie zadziałał. To było kuriozalne.

Nikogo, kto się ostał w rządzie, nie oceniam dobrze.

Co pan myślał o Mateuszu Morawieckim, ówczesnym ministrze rozwoju i finansów?

Nigdy nie zapomnę spotkania, podczas którego z wielką pasją mówił o tym, że trzeba skończyć z rządem silosowym (takim, w którym ministerstwa działają niezależnie od siebie – red.). Pomyślałem: rany boskie, wreszcie mamy męża stanu, który zmieni Polskę na lepsze!

A dziś jak pan ocenia premiera?

Pozwolę sobie nie komentować. To, jaki jest, widać gołym okiem.

Czego się pan nauczył pracując w rządzie?

To był unikalny uniwersytet, ale nauka dużo mnie kosztowała – także emocjonalnie.

Doświadczyłem na własnej skórze czarnego PR, gdy padłem ofiarą tzw. gangu przebierańców (chodzi o osoby, które podawały się za agentów ABW i SKW oraz powoływały na wpływy w służbach – red.).

Wszystkie cztery sprawy sądowe, które wytoczyłem, zakończyły się dla mnie absolutnie zwycięsko. W trzech sprawach dziennikarze i media, które reprezentowali, pisząc bzdury wyssane z palca, przeprosili mnie w ramach ugody.

Czwartą sprawę wygrałem przed sądem – zmusił "Fakt" do opublikowania przeprosin.

Jednak straty wizerunkowe są niepowetowane. Obrzucić błotem łatwo, otrzepać się z niego trudniej.

Dlaczego zaczął pan publicznie krytykować obóz władzy?

Punktem podjęcia otwartej krytyki polityki PiS były dla mnie wybory prezydenckie w 2020 roku. Na Twitterze nawoływałem do tego, by głosować na Rafała Trzaskowskiego.

Nie chodziło o to, że to mój wymarzony kandydat. Po prostu pełnia władzy korumpuje absolutnie. PiS ma większość w Sejmie, wszystkie urzędy, przejmuje także media – ważne, by przynajmniej prezydent patrzył im na ręce.

Tak się jednak nie stało. W wyborach, do których uczciwości można mieć zastrzeżenia, wygrał Andrzej Duda. Gdyby wygrał Trzaskowski, nie byłoby teraz tego całego bajzlu nazwanego Polskim Ładem.

Ostatnio ostro pan komentuje aferę pegasusową. Dlaczego?

Ustawiłem się w kontrze do PiS, bo przelała się czara goryczy. Ta afera to zaprzeczenie podstawowych reguł demokracji. Gdy władza używa broni antyterrorystycznej do inwigilowania opozycji, to znaczy, że przestaliśmy być państwem prawa. Nie ma bardziej podłego zachowania, którego może się dopuścić władza.

Skandal z Pegasusem to afera znacznie większa niż Watergate. Nixon podał się do dymisji, bo w demokracji po czymś takim ludzie ze wstydem odchodzą z życia publicznego. A u nas? Cisza.

Każdy, kto nie jest ślepy, widzi demontaż państwa. Nie mogę popierać takiego rządu i takiej partii. Zrobię wszystko, by w Polsce wróciły rządy prawa.

Trochę spóźniona ta refleksja. Kaczyński zaczął niszczyć państwo prawa już w listopadzie 2015 roku – zaczął od Trybunału Konstytucyjnego. A pan był wtedy członkiem rządu, który ruszył z rozwałką.

Będąc wiceministrem odpowiedzialnym za liczne, trudne projekty, nie miałem czasu, by zajmować się wszystkim. Doba jest za krótka. Praca w resorcie zdrowia angażowała mnie w pełni.

Media trąbiły o zamachu na demokrację. Ostrzegały.

Docierały do mnie te przekazy, ale ja nie jestem prawnikiem. Miałem nadzieję, że to dobra zmiana, bo uważałem – i dziś uważam – że wymiar sprawiedliwości wymaga głębokiej reformy. Wtedy nie potrafiłem ocenić, w którym kierunku to idzie.

Dalej jednak dobrze oceniam na przykład program 500 plus. Potem jednak nie trzeba było wprowadzać kolejnych świadczeń socjalnych, tylko po prostu obniżać podatki.

Teraz, w kontekście afery pegasusowej, pisze pan, że tama pękła. Co ma pan na myśli? Moim zdaniem afera z Pegasusem doprowadzi do destrukcji wewnątrz partii rządzącej. Już widać, że uruchomiła się zasada "ratuj się kto może”. Kaczyński przyznał się do Pegasusa, bo musiał.

Wymiar sprawiedliwości miele powoli, ale miele. Osoby zaangażowane w ten proceder czują presję.

Teraz, moim zdaniem, będziemy oglądać spektakl rozpadu obozu władzy.
Czytaj także: Prof. Migalski nie ma złudzeń. "2022 będzie strasznym rokiem w polskiej polityce"