Lesław Juszczyszyn był ofiarą księdza – pedofila. Później poszedł do seminarium i przez 15 lat sam był duchownym. Dziś jest pastorem w kościele ewangelicznym, mężem i ojcem. Jak sam przyznaje, nie wytrzymał tuszowania pedofilii, alkoholizmu, przypadków, w których księża mieli dzieci. W poradni psychologicznej pomaga tym, którzy podobnie jak on kiedyś, nie wytrzymują w instytucji Kościoła.
Poprosiłam o spotkanie, bo zaciekawiła mnie pańska historia.
Moja? A to nie miało być o mnie! Tylko o tych, którzy się do mnie zgłaszają.
Trzeba zacząć od pana.
Dobrze. Tylko nie za dużo.
W dzieciństwie molestowany przez proboszcza, jako dorosły człowiek został pan księdzem. Dlaczego?
Dla mnie i dla ludzi, którzy przeszli przez koszmar wykorzystywania seksualnego, odpowiedź jest prosta. Dziecko gwałcone i molestowane, zakopuje swój dramat w podświadomości. Nie chce pamiętać tego, co się wydarzyło. Jednocześnie żyje w okropnym poczuciu winy, w poczuciu niskiej wartości. Ja miałem wspaniałe koleżanki. Ale czułem się brudny i niegodny, by któraś z nich mogła mnie pokochać. Nie wierzyłem w miłość. Uczucia schowałem. Pamiętam jak w wieku 12 lat złożyłem uroczysty ślub, że się nigdy nie ożenię.
Kiedy byłem w klasie maturalnej, pomyślałem sobie, że seminarium to będzie niezłe rozwiązanie. Wydawało mi się, ze spotkam tam mądrych, dojrzałych, wierzących ludzi, którzy pomogą mi uporać się ze skutkami wykorzystania seksualnego.
Przez 15 lat pełniłem posługę w zgromadzeniu misjonarzy. W zasadzie od początku miałem sporo wątpliwości, ale w seminarium mówiono mi o nich, że są diabelską pokusą, że wszystko będzie dobrze. A tymczasem było coraz gorzej.
Wszystko, czyli co?
Moja relacja z przełożonymi, z Panem Bogiem, z sobą samym. Przez lata kapłaństwa byłem coraz bardziej zestresowany, targały mną wewnętrzne konflikty między tym, co widzę, co słyszę, co przeżywam w instytucji kościelnej a tym, jak wyobrażałem sobie, że będzie to wyglądało.
Wiedziałem o przypadkach pedofilii, czynnego homoseksualizmu, alkoholizmu. Miałem kolegów, którzy opowiadali, co dzieje się na prowincji. Jeden z nich wrócił z jakiejś małej parafii i roztrzęsiony powiedział mi w prywatnej rozmowie: stary, słuchaj, proboszcz wlazł mi do łóżka. Myślałem, że go zatłukę. Później dowiedziałem się, że inny kolega - ksiądz popełnił samobójstwo. Cały czas widziałem sytuacje, w których ludzie nie wytrzymywali takiego życia.
Pan wytrzymywał?
Kiedy już zacząłem pracę w parafii, poszedłem na żywioł: nowe, ciekawe rzeczy, dwie grupy muzyczne, duszpasterstwo dzieci, młodzieży, studentów. Uciekałem w pracę. A potem przyszła zmiana parafii. I to był moment zachwiania. Czułem się wypalony.
Później zostałem duszpasterzem w miasteczku akademickim, więc pojawiło się sto tysięcy rzeczy, wielu studentów, tyle ciekawych zajęć. I problemy przycichły. Ale dalej przecież byłem w tym wszystkim zanurzony… Studenci zwrócili mi na przykład uwagę, że w domu zakonnym krakowskiej parafii, gdzie stacjonowałem przyjmowała grupa spod znaku reiki, czyli rodzaju leczenia energią kosmiczną. To sekta, szarlataństwo, więc zacząłem protestować. Poszedłem do proboszcza i usłyszałem: zamknij się, rób swoje, nie interesuj się.
W tym samym budynku kościoła przyjmowali jacyś bioenergoterapeuci, psychotronicy. Poszedłem do biskupa, on obiecał mi, że sprawę szybko załatwi. I załatwił. W ciągu dwóch miesięcy musiałem opuścić parafię.
To był moment przełomu?
To było bardzo mocne uderzenie. W kolejnej parafii spędziłem dwa lata. W międzyczasie zająłem się nauką, napisałem doktorat, żeby całkiem nie zidiocieć. Ale straciłem zapał, chęć do życia, robiłem to dla siebie, żeby zapełnić czas.
Później wróciłem do Krakowa, ale okazało się, że po kątach szepcze się tam, że odszedłem w dziwnych okolicznościach, z jakichś niejasnych powodów. Proboszcz miał odpowiedzieć moim studentom, którzy pytali o nagły wyjazd: "no, jeżeli myje plecy studentkom pod prysznicem…". Ja wtedy ze stresu przez kilka dni osiwiałem. Zastanawiałem się: co się dzieje?
Chciałem wyjechać z kraju, zacząłem załatwiać przeniesienie do Etiopii. Ale kiedy w międzyczasie pojechałem na krótki urlop do Neapolu i spotkałem tam Etiopczyka, okazało się, że sprawa jest już dawno nieaktualna, a moi przełożeni zwodzą mnie z tym od roku.
W tym samym czasie udałem się do Watykanu, gdzie próbowałem interweniować w sprawie wykorzystywania mnie w dzieciństwie. Popatrzyłem, co się tam dzieje. I pomyślałem: nie chcę firmować tego dziadostwa swoją osobą.
Ale nadal pan nie odchodził.
Prowadziłem wykłady, ale przestało mnie to cieszyć, łapały mnie depresyjne nastroje. Zacząłem myśleć, że tak na trzeźwo, to ciężko znosić. Zamieszkałem w domu emeryta dla księży. Był tam jakiś stary homoseksualista, jakiś stary pedofil, jakiś alkoholik. Kiedyś siedziałem z nimi przy stole i usłyszałem wewnętrzny głos: i ty kiedyś będziesz tak wyglądał.
I wtedy moje napięcie spotęgowało się, zacząłem myśleć o odejściu, ale poczułem, że nie mogę nic zrobić. Bo co ja będę robił, jak nie będę księdzem? Co ja umiem? To jest problem większości duchownych, że tak naprawdę niewiele potrafią: zrobić jakiś wykład, odprawić mszę, przeprowadzić katechezę.
Pewnego dnia obudziłem się na podłodze w łazience. Zemdlałem, bo mój organizm miał już dość tego silnego wewnętrznego konfliktu, tego, co widzę, co słyszę, co przeżywam w instytucji kościelnej, a z czym nie mogę nawet pójść do najbliższych, bo nie uwierzą, bo nie zrozumieją. Poszedłem do znajomej, która jest psychologiem, a ona spojrzała na mnie i powiedziała: no tak, tak się nie da żyć. Musisz coś ze sobą zrobić.
Wtedy poszedłem na terapię.
Jak to wyglądało?
Przez rok uczestniczyłem w terapii grupowej. Po niej miałem dość siły, żeby powiedzieć: to wystarczy. Także, dzięki mądrym ludziom, których spotkałem. Na rekolekcje dla mężczyzn w tym okresie przyjechał strażak z USA. Był katolikiem, doradcą któregoś z amerykańskich biskupów. Powiedziałem mu o tych swoich trudnościach, o tym, że nie jestem w stanie funkcjonować w instytucji. A on na to: pogadaj z Bogiem, załatw to z nim. Zmienisz pracę…
Pracę?
Dla mnie to było zupełnie nowe spojrzenie. W Polsce, w kościele rzymskokatolickim podchodzi się w ten sposób, że kapłaństwo to sakrament, który się ma do końca życia, a może i dłużej. A on mówił o pracy.
Drugim człowiekiem, którego spotkałem był benedyktyn, nieżyjący już zresztą tłumacz Biblii Tysiąclecia, o. Augustyn Jankowski. Pojechałem do Tyńca, opowiedziałem mu trochę historii, a on odpowiedział: uciekaj stamtąd. Ja się za ciebie będę modlił w każdy piątek o 16, a ty podejmij odpowiedzialną decyzję, przyjedź za rok i powiedz mi, co zdecydowałeś.
I zdecydował pan, że już dość. Trzeba wtedy złożyć jakieś pismo? Pojechać do biskupa? Do Watykanu?
To ciekawa sytuacja. Większość księży, którzy odchodzą, niczego nie załatwia. Ci ludzie pakują się i znikają.
Między jedną parafią a drugą?
Właśnie. Jedna z osób, która przyszła do mnie do poradni, powiedziała, że musi tylko dokończyć rok szkolny, żeby nie robić skandalu. A w czasie wakacji ulotniła się.
Ja nie chciałem tak po prostu znikać. Poszedłem do przełożonego, powiedziałem mu o swojej decyzji. "Zastanów się jeszcze" – usłyszałem. A kiedy powiedziałem, że już nie mam nad czym, bo zdecydowałem, powiedział, że muszę się wyprowadzić w ciągu trzech dni.
Ja tego akurat nie doświadczyłem, ale większość duchownych, którzy odchodzą, słyszy: "zdradzasz", "skandal robisz", "jesteś Judaszem", "wstydziłbyś się". Jeden z mężczyzn, który jeszcze jest księdzem, poszedł do biskupa i powiedział: Księże biskupie, mam dziecko. Chciałbym, żeby syn miał ojca, chciałbym się ożenić z tą kobietą. "A kim ty jesteś? A co ty potrafisz robić? Przecież ty nie zapracujesz na żonę ani na dziecko. Przecież ty jesteś zwykłą szmatą. Jak chcesz, to o nią się zatroszczymy, kupimy jej mieszkanie i jakieś alimenty będziemy płacić" – miał mu odpowiedzieć biskup.
Która to była kuria?
Rzeszowska. Ale takie upokarzanie jest częste. Przywiązuje do instytucji.
Tych, którzy po prostu odchodzą, ktoś szuka?
Do mnie nikt z przełożonych nie zadzwonił przez pięć lat. Myślę, że to jest sposób na ukaranie odchodzącego. Milczenie. Niektórzy nie radzą sobie, nie wytrzymują i wracają jako pokorni pracownicy zupełnie oddani biskupom. Ja na siłę nie szukam takiego kontaktu z dawnymi kolegami.
Skoro instytucja zapomina o odchodzących, co się z nimi dzieje?
Często nie mają też wsparcia w rodzinie. Jeśli żyją, to jej członkowie są zdystansowani, bo każdy ma swoje życie i jest obawa, że takiego wracającego księdza jeszcze trzeba będzie utrzymywać. Albo rodzina jest zawstydzona tą sytuacją. Wcześniej mogli pochwalić się tym, że mają księdza czy zakonnicę w rodzinie, a teraz mają wstyd! Spotkałem jedną byłą zakonnicę, którą rodzice wysyłali na strych domu, gdy przychodzili znajomi.
Myślę, że jest jeszcze jeden powód milczenia. Niejeden ksiądz tak naprawdę chciałby odejść, ale nie ma odwagi tego zrobić. Więc lepiej nie chwalić się przykładami, że komuś się udało.
Odchodzącym pomaga pan teraz w poradni psychologicznej.
Od razu zaznaczam, że nie chcemy nikogo wyciągać z Kościoła katolickiego. To poradnia chrześcijańska, która została stworzona dla członków Kościoła ewangelicznego. W budynku, gdzie jesteśmy, co tydzień spotyka się 300-osobowa wspólnota. W takiej grupie zawsze ktoś ma problem z małżeństwem, pracą, z dziećmi, ktoś ma depresję. Z myślą o tych ludziach pastor Grzegorz Baczewski, psycholog, seksuolog i terapeuta założył poradnię, z którą ja zacząłem współpracować, kiedy zjawiłem się tu siedem lat temu. Wpadliśmy na pomysł, żeby dodać na stronie zakładkę o tym, że oferujemy pomoc psychologiczną także dla odchodzących duchownych. I zaczęli dzwonić. Także z Włoch, Holandii, USA.
O czym najczęściej rozmawia się z byłymi księżmi?
Staram się zacząć od wysłuchania, poznać ich historię. Zwykle jestem pierwszym człowiekiem, który to robi. Byłem funkcjonariuszem tej instytucji przez 15 lat. Ale to, co mówią ci ludzie, jest naprawdę drastyczne.
Jeden ksiądz przyszedł do nas w depresji, myśląc o samobójstwie. Opowiadał, że kiedy wracał do mieszkania po rozmowach z biskupem, miał ze stresu krwawe biegunki. Dziś wyszedł z tej instytucji, jest wyraźnie zdrowym facetem, pracuje. I nie ma żony i dzieci. Mówię o tym, bo zwykle przykleja się taką łatkę: a, na pewno kobieta go wyciągnęła. Kiedy ja jeszcze nie byłem żonaty, to opowiadano o mnie, że mam troje dzieci z trzema różnymi kobietami.
Dlaczego?
Żeby umyć ręce. Nie, że to w instytucji trzeszczy. To on jest zdrajcą, który poleciał sobie na wygodę, albo dał się złapać jakiejś kobiecie. Kościół umywa ręce i zwalnia się w ten sposób z odpowiedzialności.
Po tym, jak już wysłuchamy takiej osoby, pytamy: jak wyobrażasz sobie przyszłość? Czego potrzebujesz?
I czego potrzebują?
Czasem wystarczy dobre słowo, a czasem są to pieniądze. Ostatnio zdarzyło się, że przyjechał do Warszawy ksiądz z żoną i dzieckiem. Pochodził z małej miejscowości, nikogo tu nie znał. Pomogliśmy mu załatwić mieszkanie, on szukał pracy. Przed pierwszą wypłatą skończyły mu się jednak pieniądze. Przyszedł i zapytał, czy nie moglibyśmy mu jeszcze raz pomóc. Zwróciliśmy się do naszych sponsorów, jeden z nich wyłożył, jak dobrze pamiętam, trzy tysiące złotych. Wpłynęły na nasze konto, a my przekazaliśmy je byłemu księdzu, dzięki czemu przetrwał ten najtrudniejszy miesiąc i dziś sobie świetnie radzi.
Naszym marzeniem jest to, żebyśmy mieli jakąś pulę pieniędzy do dyspozycji na ten cel. Chcielibyśmy mieć też jakieś mieszkanie, w którym człowiek odchodzący z kapłaństwa mógłby zamieszkać na czas szkolenia i szukania pracy. Takie dwie podstawowe rzeczy, które w pierwszej chwili pomagają stanąć na nogi.
Zwykle przychodzą do nas wierzący faceci, więc zapraszamy ich też na spotkania wspólnoty ewangelicznej.
Funkcjonowanie w Kościele rzymskokatolickim jest po odejściu z kapłaństwa niemożliwe?
Dobrze, że pani mówi: w Kościele rzymskokatolickim. Większość z tych osób tęskni za wspólnotą wierzących ludzi, dobrą relacją z Bogiem. Ale tyle razy słyszeli z ambony, że są braćmi i siostrami, a w zakrystii, że do niczego się nie nadają, że czują niesamowity rozdźwięk.
Ale w niektórych przypadkach się udaje. Czasem żartuję, że Kościół rzymskokatolicki powinien mi płacić, bo klerycy też przychodzą na nasze grupy wsparcia. Wiem, że przynajmniej dwóch wróciło po spotkaniach do seminarium i zostało kapłanami. Ale jako dojrzali mężczyźni.
Takim osobom pomagacie charytatywnie?
Tak. To są osoby, które nie radzą sobie w życiu, nie mają dachu nad głową. Spotykamy się charytatywnie i mówimy: wyjdziesz na prostą, to nam pomożesz. I to faktycznie się zdarza.
Zastanawiam się, dlaczego, skoro tak wiele osób dostrzega niedoskonałości, tak niewiele decyduje się odejść? Dlaczego skoro jest tak źle, to nadal się trzyma?
Moja znajoma, która jest ateistką, właśnie posyła syna do pierwszej komunii. Pytam ją: dlaczego to robisz? Ona na to, że ją przecież wyklną. I to tak działa. Kilka razy już pytałem ludzi, którzy widzą ewidentnie złe sytuacje w swoich parafiach: jak możecie się zgadzać, przyzwalać na coś takiego? Odpowiadają: tak już musi być. Kościół rzymski stał się poniekąd instytucją usługową. Świeckich nie interesuje życie duchownych i odwrotnie. Jedni przymykają oczy na ewidentne grzechy drugich. Płacę za usługę, reszta mnie nie interesuje i nie życzę, aby ktoś wtrącał się w moje życie.
Chrześcijaństwo to jest osobista relacja z Bogiem. Natomiast chrześcijaństwo zdecydowanie różni się od religii, która polega na robieniu jakichś rzeczy, by zyskać przychylność Boga: obrzędów, adoracji, pielgrzymek. W Polsce mamy do czynienia właśnie z religią i religijnością. Nie muszę być wierzącym chrześcijaninem, żeby uprawiać religię. Jerzy Nowosielski, ten malarz od fresków prawosławnych, powiedział: polska religijność jest bezmyślna i bezrefleksyjna. I myślę, że to jest powód, o który pani pyta: bezmyślność i brak refleksji.
Nawet wśród księży i zakonnic, którzy o tę całą wspólnotę powinni zadbać?
Myślę, że tak. Wyrastamy w kulturze ludowej religijności, a potem idziemy do seminarium, gdzie spotykamy się dokładnie z tym samym. Wychowawcy to raczej niedojrzali faceci, którzy kształtują kolejnych na swoje podobieństwo.
Ponieważ tkwimy w tej mentalności, która zastała się od dziesięcioleci, czy może nawet setek lat, to po prostu nie widzimy, że może być inaczej i że można coś zmienić. Ja tak myślałem, że służę najlepszej wersji chrześcijaństwa. Do mnie bardzo powoli docierało, że coś tu nie gra, że coś tu trzeszczy, że coś jest nie w porządku. Dopiero teraz, kiedy jestem poza instytucją mogę zobaczyć wszystkie nieprawidłowości. Także dlatego, że nie muszę go bronić.
Bronić?
Kiedyś siedząc w bibliotece starodruków znalazłem XVII-wieczną książkę, w której widniał nagłówek: "Polak-katolik, tarcza wiary Chrystusowej". I to jest klucz: jak ktoś jest Polakiem, to musi bronić swojej wiary. Ale źle to rozumiemy. Myślimy, że trzeba bronić papieża, biskupa, księdza. Niedawno kiedy okazało się, że jeden z księży molestował dziewczynki, to co można było usłyszeć? Że to jest atak na Kościół. Nawet po wyroku.
To głupia obrona instytucji. Tak samo jest teraz z abp. Głodziem, tak samo było z biskupem Jareckim, który rozbił się, jadąc samochodem po pijaku. Ja w pewnej chwili zacząłem zadawać sobie pytania: dlaczego mam bronić księdza pedofila? Dlaczego mam bronić księdza - alkoholika? Tylko dlatego, że nosi sutannę? A dla wielu osób to właśnie jest argument do obrony sprawców wykorzystywania seksualnego, kradzieży.
To jest niesamowite, że w Kościele częściej broni się sprawców niż ofiary. To jest chore i upokarzające.
Co powinno się zmienić?
Prawo. Będziemy jako fundacja występowali z taką inicjatywą, żeby znieść przedawnienie molestowania seksualnego nieletnich. Bo dopóki ono funkcjonuje, prawie wszystkie przypadki się tak kwalifikują. Jak człowiek zyska świadomość tego, co wydarzyło się w jego życiu, to jest już pozamiatane. Nie możemy tego ukrywać też pod pozorem tajemnicy spowiedzi. Jaka tajemnica? W przypadku wykorzystywania dzieci? A ludzie to łykają.
Musi się zmienić także nasza mentalność. Właśnie dlatego, że takie rzeczy dzieją się w Kościele, powinniśmy o nich mówić. Dwa lata temu poznałem rodzinę, w której dziecko było wykorzystane przez księdza po mszy. Na szczęście miało na tyle dobry kontakt z rodzicami, że powiedziało o tym od razu. Rodzice poszli ze sprawą do biskupa, ale jeden z pracowników kurii zaczął ich namawiać, by nie szli do prokuratury. "To będzie skandal, ze szkodą dla Kościoła" – miał mówić. Z tego, co wiem, nie zgłosili, bo są wierzącymi katolikami. Poświęcili dobro dziecka, dobro innych dzieci na rzecz instytucji. Pedofil zostanie przecież pedofilem. Jeśli za karę zostanie przeniesiony do innej parafii, to będzie wykorzystywał dzieci w nowym miejscu.
Miał pan myśl, żeby wrócić do kapłaństwa?
Nigdy. Codziennie patrzę na swoją żonę, dziecko, spoglądam z okna domu na kawałek własnego podwórka i myślę: Panie Boże, tak bardzo ci za to dziękuję.