"Kobiety przerywały ciążę mimo gróźb więzienia, ognia piekielnego, śmierci. I będą przerywać nadal"
"Aborcja jest", czyli aborcja zawsze była, jest i będzie?
Tak. A poza tym impulsem do tytułu książki była słynna okładka "Wysokich obcasów" z hasłem "Aborcja jest ok", która wywołała wtedy ogromne oburzenie. Aborcja jest kwestią tak polaryzującą, że rozmowa między stronami o przeciwnych poglądach jest niemal niemożliwa. Ja chciałam zostawić tytuł otwarty, tak żeby, podobnie jak moje bohaterki, czytelnik lub czytelniczka sam określił, czym dla niego jest.
A dla Pani aborcja jest…?
… dość powszechnym zabiegiem medycznym, doświadczeniem około jednej na cztery kobiety. A poza tym, tak, jest ok. Parlament Europejski dostęp do bezpiecznej i legalnej aborcji uznał za prawo człowieka, i słusznie, bo zakazy sprawiają jedynie, że przerywanie ciąży schodzi do podziemia, czyli staje się trudniejsze, droższe, czasem niebezpieczne, zawsze niepotrzebnie traumatyczne.
Kościół rzymsko-katolicki jest w Polsce głównym katalizatorem zakazów aborcji. W "Aborcja jest" udowadnia Pani jednak, że z Biblii wcale on nie wynika. Skąd w Kościele wzięło się więc myślenie o przerywaniu ciąży jako o grzechu?
To chrześcijaństwo zaczęło łączyć seks z grzechem. Samo ciało stało się grzeszne, podczas gdy w antyku było czymś zupełnie naturalnym, a seks był zaspokojeniem potrzeby, jak jedzenie. Owszem, zalecany był umiar, ale seksualność nie była stygmatyzowana czy demonizowana. Chrześcijaństwo to zmieniło. Postawiło na sferę duchową, a ziemskie przyjemności – zwłaszcza na początku, gdy oczekiwano rychłego nadejścia Królestwa Niebieskiego – poszły w odstawkę.
Stygmatyzacja seksualności niosła ze sobą stygmatyzację aborcji. Tym, co przez stulecia w Kościele usprawiedliwiało seks, była wszak prokreacja – a jeśli kobieta ciążę przerywała, ewidentnie nie dzieci miała na myśli spółkując z mężczyzną.
Początkowo pokuta za aborcję wcale zresztą nie była wyższa niż ta za cudzołóstwo, antykoncepcję czy jakąkolwiek inną formę seksu niż waginalny między kobietą a mężczyzną. Głównym grzechem była wówczas pożądliwość, a nie – jak później określił przerywanie ciąży Kościół – zabójstwo.
Dzisiaj też – co widzimy, chociażby po propozycjach zakazania edukacji seksualnej – seksualność jest w Kościele tabu. W kościelnym zakazie aborcji w dalszym ciągu chodzi głównie o seks?
Trudno nie odnieść wrażenia, że z siedmiu grzechów głównych Kościół interesuje głównie nieczystość. Katolicka etyka seksualna wciąż traktuje ciało jako coś brudnego, moralnie podejrzanego, coś, co trzeba dyscyplinować. Dopiero po wstąpieniu w sakramentalny związek małżeński jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki seks z grzesznego i niebezpiecznego staje się komunią ciał – o ile te ciała, oczywiście, nie używają gumki...
Wizja kobiecości w kulturze też zresztą wahała się między tymi dwiema skrajnościami. Między XVI a XVIII wiekiem, czyli w okresie polowań na czarownice, kobiety uważano za istoty nieposkromione, "z natury" złe, no i namiętne. Osławiony "Młot na czarownice" pełen jest wręcz pornograficznych opisów wiedźm spółkujących z diabłem albo kradnącym mężczyznom penisy. Mężczyźni palili je więc na stosie wręcz w samoobronie.W oczach Kościoła, pamiętajmy, ideałem kobiety jest Maryja, czyli jednocześnie dziewica i matka, biologicznie niemożliwy fantazmat łączący czystość i poświęcanie się dla innych. Na jego drugim biegunie jest Ewa, samolubna kusicielka, nieposłuszna i pragnąca wiedzy.
A w XIX wieku kobiecość stała się potulna, łagodna, "z natury" dobra, pozbawiona popędu seksualnego – seks znosiła, zamykając oczy i myśląc o dzieciach. Anioł domowego ogniska, spełnienie znajdujący w poświęceniu.
Czyli zakaz aborcji jest w rzeczywistości kontrolą seksualności i "kuratelą" nad kobietami?
Przeciwnicy aborcji oczywiście powiedzą, że nie chodzi o żadną kontrolę, ale o obronę "dzieciątka pod sercem" czy ochronę kobiet przed nimi samymi i "syndromem postaborcyjnym". Tyle że, niestety, w macicy od zawsze zbiega się wiele interesów: państwa dbały o przyrost naturalny, Kościół o przestrzeganie szóstego przykazania, rasiści i eugenicy o rasę, mężczyźni o przekazanie genów, ale też o władzę. I dlatego dopiero od połowy ubiegłego stulecia to kobiety zaczęły uzyskiwać kontrolę nad swoją własną macicą, kontrolę, jak pokazuje chociażby przykład Polski czy niedawno Teksasu, dość kruchą.
A przecież władza nad reprodukcją oznacza, po prostu, władzę nad życiem. Bo urodzenie dziecka je diametralnie zmienia. Wpływa na możliwość edukacji i pracy zarobkowej, awans, emeryturę, udział w życiu publicznym. Dla matki jest to olbrzymie poświęcenie – oczywiście również dla ojca, ale w mniejszym stopniu – dlatego decyzję o urodzeniu dziecka powinna podjąć tylko i wyłącznie kobieta, czy, szerzej, osoba mogąca zajść w ciążę.
Dlaczego to kontrolowanie wciąż się dzieje?
Nie będzie to pewnie szczególnie odkrywcza konstatacja, ale żyjemy w społeczeństwie patriarchalnym, które rości sobie prawo do kontroli nad kobietami. Na każdym etapie życia. Zawsze jesteś na coś za młoda albo za stara, za gruba albo za chuda, za głupia albo zbyt przemądrzała. Nigdy nie będziesz dość dobrą matką, czego byś nie zrobiła, a jak nie masz dzieci, to już w ogóle mogiła, co z tobą, kobieto, jest nie tak?
Najlepiej też, żeby cię było widać – o ile mieścisz się w kanonach urody, to jest – ale za bardzo nie słychać. Gdy podczas Strajku Kobiet w przestrzeni publicznej pojawiło się dużo dziewcząt głośno wygłaszających swoje poglądy, to od razu prawica zaczęła je wyzywać od "Julek". To był również sposób uciszania, zawstydzania, zabierania głosu.
Ale po co to uciszanie?
Cynik powiedziałby, że istnieje ograniczona liczba dóbr pożądanych, typu kariera, pieniądze, prestiż, sława, za to dużo chętnych. Eliminowanie kobiet z tego wyścigu – najskuteczniej przez odebranie im kontroli nad własną płodnością – zmniejsza konkurencję.
Wróćmy na chwilę do Kościoła. Od początku płód był pojmowany jako dziecko poczęte?
Nie. Idea podmiotowości płodu, tudzież życia od poczęcia, nie jest taka stara. Dziś wiemy, co dzieje się w macicy ciężarnej, bo umożliwiła nam to technologia. Perspektywa ludzi sprzed USG była zupełnie inna. Do XIX wieku, kiedy to nastąpiła profesjonalizacja medycyny, to kobieta ustalała, kiedy jest w ciąży, a pewność miała dopiero, kiedy poczuła ruchy płodu. Przerwanie ciąży przed tym momentem było – co widzimy w dawnych ogłoszeniach aborcjonistów i aborcjonistek oraz literaturze – po prostu przywróceniem menstruacji.
Jak radziły sobie z aborcją kobiety przed wiekami?
Metody aborcji, podobnie jak dziś, dzieliły się na mechaniczne oraz, powiedzmy, farmakologiczne. Do tych pierwszych należało przebicie pęcherza płodowego ostrym narzędziem: drutem, ale też patykiem, wieszakiem, szprychą. Nie był to, mówiąc eufemistycznie, zabieg przyjemny. Profesjonalne akuszerki potrafiły zrobić go bezpiecznie, ale w wykonaniu amatora albo samej ciężarnej często kończyło się perforacją macicy lub jelita, następnie sepsą i śmiercią.Kontrola urodzeń jest prawie tak stara jak cywilizacja. Już w najstarszych medycznych papirusach egipskich pojawiają się antykoncepcja i aborcja. Proponowane metody były raczej średnio skuteczne, ale na pewno odzwierciedlały istnienie potrzeby kontrolowania płodności.
Drugą metodą mechaniczną były płukanki, na przykład mydlinami, ale też substancjami żrącymi. Przeraziło mnie, że jeszcze w latach 50. Amerykanki używały do tego lizolu, płynu do dezynfekcji silniejszego od Domestosa. W szpitalach były oddziały septyczne dla ofiar tego typu zabiegów, gdyż kończyły się często tragicznie.
A na czym polegały metody farmakologiczne?
Były to wywary z ziół. Niektóre podtruwały organizm, który wydalał płód, inne wywoływały skurcze. Przez stulecia wiedza o aborcyjnych ziołach była przekazywana po linii żeńskiej, dlatego zresztą nie ma dużo źródeł pisanych na ten temat. Recepty na "przywracanie regularności" zapisywano w domowych zielnikach albo kalendarzach, do których sięgano w razie potrzeby.
Później zioła zastąpiły tabletki. Na początku XIX wieku w Stanach Zjednoczonych ich producenci reklamowali się w gazetach, oczywiście ezopowym językiem – było wiadomo, że preparat z przymiotnikiem "francuski" miał działać antykoncepcyjnie, a "pigułki usuwające blokadę menstruacji" przerywały wczesną ciążę.
Czyli kobiet nie odstraszały nawet niebezpieczne i nieskuteczne metody aborcji?
Nie. Kobiety przerywały ciążę, gdy groziły za to kary więzienia, ognia piekielnego albo tego jak najbardziej doczesnego, gdy zabiegi były bolesne i mogły skończyć się kalectwem lub śmiercią. Bo alternatywa, po prostu, była gorsza: nieślubne dziecko oznaczało wyrzucenie poza nawias społeczeństwa, urodzenie szóstego – że nie będzie chleba dla piątki już na świecie. I będą przerywać ją nadal, bo nie każdy moment jest dobry na dziecko.
W Polsce aborcja jest ważkim tematem politycznym. Zawsze była nad Wisłą taką kością niezgody, jak dziś?
Jako problem polityczny aborcja pojawiła się pod koniec lat 20., podczas debat o nowym kodeksie karnym, który miał ją uregulować. Irena Krzywicka i Tadeusz Boy-Żeleński, którego publicystykę polecam również dzisiaj, jest upiornie aktualna, walczyli o dekryminalizację przerywania ciąży. Ostatecznie ustanowiono prawo, które jak na ówczesną Europę było dość liberalne – dopuszczano aborcję w wyniku gwałtu oraz zagrożenia życia i zdrowia kobiety.
Drugi etap aborcyjnej batalii przypadł na połowę lat 50., czyli na końcówkę stalinizmu i początek odwilży październikowej. Ustawa z 1956 roku praktycznie dopuściła aborcję na życzenie, co jednak nie wynikało z postulatów środowiska feministycznego, bo w PRL-u takowego nie było, ani z chęci upodmiotowienia i emancypacji kobiet. Decyzja władz była wyłącznie pragmatyczna.
To znaczy?
W latach 50. kilkadziesiąt tysięcy kobiet rocznie trafiało do szpitali po spartaczonych pokątnych skrobankach – część umierała, inne było okaleczone na całe życie. Państwo uznało, że lepiej, aby aborcja przeprowadzona była w warunkach szpitalnych i higienicznych, by nie tracić materiału ludzkiego, którego zniszczona, powojenna Polska bardzo potrzebowała. W Sejmie odbyła się debata – w latach 50. była to jedna z nielicznych debat, podczas których wyrażono sprzeciw wobec linii partii – na "nie" było kilku posłów katolickich, ale znakomita większość zagłosowała za liberalizacją. I przez prawie 40 następnych lat aborcja była w Polsce dostępna na żądanie.
Trzeci etap walki o aborcję nastąpił we wczesnych latach 90. PRL jeszcze na dobre nie upadł, gdy komisja Episkopatu przygotowała pierwszą ustawę antyaborcyjną. Zakładała ona całkowity zakaz aborcji i karanie wszystkich zaangażowanych w zabieg, nie przeszła. Następne trzy lata upłynęły na kolejnych próbach Kościoła oraz jego politycznych sojuszników i sojuszniczek, aby ten zakaz wprowadzić. Efektem był tzw. kompromis aborcyjny, czyli jedna z bardziej surowych ustaw w Europie.
Potem temat aborcji co chwila wracał.
Tak. Wrócił w 1996 roku, gdy SLD zliberalizowało ustawę aborcyjną, a potem w 1997, kiedy Trybunał Konstytucyjny wrócił do poprzedniej wersji. Na początku lat 2000. SLD znów obiecał złagodzenie prawa, ale potem okazało się, że do wejścia do UE potrzebuje jednak poparcia Kościoła i ustawa nawet nie weszła pod obrady Sejmu.
Dalej mamy pierwsze rządy PiS, podczas których LPR zaproponował wpisanie zakazu aborcji do Konstytucji. Zabrakło do tego naprawdę niewiele głosów. A potem kwestia aborcji odżyła za rządów PO, kilkakrotnie. To było nieustanne odbijanie piłeczki: raz na tapecie była liberalizacja, raz zaostrzanie. Aż nadszedł 2020 rok i największe protesty w historii III RP.
Przed rokiem walka toczyła się o aborcję embriopatologiczną, czyli nieco ponad tysiąc przypadków rocznie. Tymczasem, co zaznacza Pani w "Aborcja jest", usuwanie ciąży odbywa się w Polsce za kulisami w znacznie szerszym zakresie. To tysiąc przypadków rocznie to tak naprawdę kropla w aborcyjnym morzu. Dlaczego na wokandę wzięto akurat aborcję z powodu nieodwracalnych i śmiertelnych wad płodu?
Myślę, że nawet największym fundamentalistom byłoby ciężko przekonać Polaków i Polki, że należy zakazać aborcji w sytuacji zagrożenia życia i zdrowia kobiety. Sondaże pokazują też brak entuzjazmu do zmuszania do donoszenia ciąż z gwałtu lub kazirodczych. Została więc aborcja embriopatologiczna, która stanowiła ponad 97 procent wszystkich zabiegów usuwania ciąży w Polsce.
Na plakatach środowisk pro-life pojawiają się również drastyczne zdjęcia abortowanych płodów, czyli "zabijanych dzieci", tymczasem z opowieści bohaterek Pani książki wynika, że to wcale tak nie wygląda.Aborcja embriopatologiczna została przechrzczona na "eugeniczną" – eugenika to, wiadomo, Hitler – a posłowie i posłanki na debatach zaczęli machać zdjęciami uśmiechniętych dzieci z zespołem Downa. I jakoś nie śpieszyli się do pokazywania zdjęć akranii, czyli bezczaszkowia, cyklopii, narządów wewnętrznych na wierzchu czy letalnych zespołów Patau czy Edwardsa, znacznie częstszych przyczyn wskazań do aborcji embriopatologicznej. Bo łatwiej zorganizować kampanię antyaborcyjną wokół dzieci z zespołem Downa, niż powiedzieć wprost: "sorry, kobiety, macie rodzić, niezależnie od tego, czy dziecko zaraz umrze, czy nie".
Amerykańskie i brytyjskie statystyki pokazują, że 90 procent zabiegów to aborcje do 12. tygodnia ciąży. Płód jest wówczas wielkości maksymalnie limonki, nie ma wykształconego układu nerwowego ani nie odczuwa bólu. Na pewno nie wygląda więc jak rozczłonkowane płody z billboardów i ciężarówek. To czyste epatowanie grozą. Przeciwnicy aborcji niewątpliwie liczą na to, że im bardziej makabryczne zdjęcia pokażą, tym większą wzbudzą moralną odrazę do zabiegu.
Dzisiaj, aby przeprowadzić aborcję, jedzie się do kliniki za granicą lub zamawia pigułki przez internet. Gdy czytałam Pani książkę, uderzyło mnie, że większość kobiet wybierała tę pierwszą, znacznie droższą, opcję. Ze strachu. Przed czym?
Pigułki aborcyjne, czyli mifepriston i misoprostol, są bezpieczne: mają rekomendację WHO. W krajach, w których aborcja jest legalna, pacjentkom we wczesnej ciąży też proponuje się aborcję farmakologiczną, gdyż jest ona tańsza. Popularność tabletek wzrosła też podczas koronawirusowego lockdownu, bo nie wymagają wizyty w klinice.
Wielu Polkom pigułki wydają się jednak niebezpieczne, bo trzeba zamawiać je z zagranicy, bo boją się, że paczka utknie na granicy, a one same łamią prawo. Poza tym aborcja farmakologiczna nie jest bezbolesna – kobiety różnie ją znoszą – no i wiąże się z krwawieniem. Zazwyczaj jest ono porównywane do bardziej obfitej miesiączki, ale nie jest to precyzyjne kryterium – moje rozmówczynie obawiały się, że nie będą wiedziały, czy krwi nie jest za dużo, czy coś nie poszło nie tak.
Przed zamówieniem pigułek odstrasza też obawa, że w razie komplikacji trzeba będzie pójść do szpitala, a zdarzały się przypadki, że pacjentkom zadawano niewygodne pytania, a nadgorliwy lekarz wzywał policję, mimo że własna aborcja nie jest w Polsce karana.
Dlatego wiele kobiet preferuje aborcję próżniową, którą przeprowadza się w klinice pod narkozą. Zabieg trwa kilka minut, robi go specjalista, mają pewność, że w razie komplikacji otrzymają pomoc. Różnica jest jednak w cenie. Zamówienie pigułek kosztuje 70-75 euro, czyli trochę ponad 300 PLN, aborcja na Słowacji – około 2 tysiące PLN, a w Niemczech 500-600 euro.
To smutne, że kobiety wolą zapłacić więcej, bo potrzebują bezpieczeństwa podczas zabiegu aborcji, a własne państwo nie potrafi im tego zapewnić.
Raczej nie chce. I robi wszystko, żeby osoby potrzebujące aborcji po drodze maksymalnie przeczołgać – dalej ją zrobią, co do tego chyba nikt nie ma złudzeń, ale przynajmniej po drodze najedzą się strachu i upokorzenia. I że będą w tym, najlepiej, same – stąd przecież kary do pięciu lat za pomocnictwo w aborcji.
Ale co tym pomocnictwem jest? Pożyczenie pieniędzy? Poinformowanie o opcjach? Trzymanie za rękę i podanie herbaty? Uspokajam, że wyrok dostał tylko mężczyzna, który niebacznie przyznał, że kupił swojej dziewczynie pigułki, ale prawo i cała atmosfera wokół aborcji w Polsce ma od pomagania odstraszyć. Na szczęście jest cała sieć samopomocowa organizacji typu Aborcja bez granic – ale ultrakonserwatyści już przygotowali ustawę, która w nie uderza.
Czy któraś z opisanych w "Aborcja jest" historii kobiet, które usunęły ciążę, szczególnie utkwiła Pani w pamięci?
Najtrudniejsza była dla mnie ostatnia rozmowa – z kobietą, która przerwała ciążę w państwowym szpitalu. Miała do tego prawo, gdy u płodu wykryto akranię, czyli bezczaszkowie, wadę letalną. A system zrobił wszystko, żeby jej to utrudnić. Od ordynatorki położnictwa usłyszała, że nie przeprowadzą jej aborcji, bo to nie spa, tu nie ma zabiegów na życzenie. W końcu procedurę przeprowadzono w placówce w Warszawie, w której, jak określiła to moja rozmówczyni, wreszcie potraktowano ją jak człowieka.
Było to dla niej nie tylko bolesne przeżycie, bo pragnęła tego dziecka, ale również olbrzymie upokorzenie. Takie, które w człowieku zostaje. I długo boli. Nie wiedziałam, czy nasza rozmowa nie będzie rozdrapywaniem ran i dodatkowym bólem dla tej kobiety, nie chciałam jej dodatkowo skrzywdzić. Ale powiedziała mi, że chce o tym mówić, bo może dzięki jej historii inne Polki nie będą musiały przechodzić przez to, co ona. No i ona nie była ofiarą, raczej wojowniczką.
Środowiska pro-life grzmią o syndromie postaborcyjnym. Tymczasem bohaterki Pani książki po przerwaniu niechcianej ciąży głównie czuły ulgę.
Bo jest to najbardziej powszechne uczucie po zabiegu, co też potwierdzają liczne badania. W 2020 roku np. opublikowano wyniki trwającego kilkanaście lat programu badawczego. Jego uczestniczki rekrutowano w klinikach aborcyjnych. Pytano je o uczucia tuż po zabiegu – najczęściej była to właśnie ulga – a potem badaczki dzwoniły do nich co roku. Po 5 latach 99 procent uważało, że podjęły właściwą decyzję.
Od wyroku TK i masowych protestów mija już rok. Co przez ten czas się zmieniło?Co do syndromu postaborcyjnego, to po pierwsze nie ma go w klasyfikacji chorób psychicznych, a po drugie, sam pomysł jest niesamowicie protekcjonalny. Zakażmy aborcji, żeby te głupie kobiety, które nie potrafią podjąć racjonalnych decyzji, nie robiły sobie krzywdy. Rozumiem, że mając w domu dwuletnie dziecko, zabezpieczamy wszystkie gniazdka, ale tutaj mówimy o dorosłych osobach. A dorosłość wiąże się z ponoszeniem konsekwencji. Tak, są, choć w mniejszości, kobiety, które żałują aborcji – ale są też te, które żałują macierzyństwa. A jakoś nikt nie postuluje obligatoryjnej sterylizacji.
Raczej nie obecność kobiet w polityce, niestety, co nieźle było widać na niedawnym, zwołanym przez Donalda Tuska proeuropejskim wiecu. Nie przemawiała na nim żadna kobieta, która mogłaby zagrozić politycznemu przywództwu przemawiających panów - poza może Martą Lempart. A i ona dostała mikrofon dopiero po Katarzynie Grocholi, Leszku Millerze i Zbigniewie Hołdysie…
To, co na pewno się zmieniło, to koniec tego nieszczęsnego kompromisu aborcyjnego - PiS po prostu wyrzucił go na śmietnik. I jeśli wybory wygra opozycja, jest szansa na ucywilizowanie praw reprodukcyjnych. Na fali zeszłorocznych protestów nawet PO, partia w tej kwestii zawsze raczej konserwatywna, zaproponowała wprowadzenie aborcji na żądanie, po konsultacji z psychologiem, do 12 tygodnia ciąży. Ale najpierw PiS musi przegrać.
Czyli wielkich zmian nie ma.
Wydaje mi się, że czeka nas długi marsz. Najbardziej optymistyczny wniosek byłby taki, że dostaniemy spóźnioną powtórkę z 1968 roku, tego zachodniego; nie "Dziady" i ksenofobia, to już mamy. Rewolucja kulturalna ostatecznie wtedy wygrała, nawet jeśli politycznie początkowo zwycięstwa odnosiła prawica.
Naprawdę mam więc nadzieję, że te młode dziewczyny, które rok temu wyszły na polskie ulice z odważnymi postulatami, nie dadzą już sobie wmówić dziadersom, co mają robić. Bo za jakiś czas to one wejdą do polityki i do gremiów decyzyjnych.
Wreszcie, przyspieszona sekularyzacja.
Na ubiegłorocznych protestach po raz pierwszy na taką skalę pojawiły się hasła antyklerykalne, chociaż do gniewu z powodu zaostrzenia aborcji dołożyły się też filmy Sekielskich, "Kler" czy afery pedofilskie. Młodzież masowo rezygnuje z lekcji religii. Zobaczymy, jakie będą rezultaty Spisu Powszechnego: ile osób tym razem zadeklarowało wiarę katolicką. Na pewno Kościół przestał być już jednak monopolistą w kwestii moralności.
Rok temu na ulice wyszły kobiety młode i starsze, matki i bezdzietne, singielki i mężatki, babcie i wnuczki. Ma Pani nadzieję, że po tych protestach aborcja zacznie być pojmowana jako fundamentalne prawo kobiet, a nie tylko jako "histeryczne żądania feminazistek"?
Dla prawicowych środowisk aborcja zawsze będzie mordowaniem nienarodzonych dzieci przez żądne krwi feminazistki. Nie mam złudzeń, że to się zmieni. Wydaje mi się jednak, że zmianie uległ sposób, w jaki mówimy o aborcji. Pamiętamy, jaka afera wybuchła po aborcyjnym coming oucie Natalii Przybysz. Nazywano ja morderczynią, która zabiła dziecko, bo ma za małe mieszkanie, mówiono, że to strzał w stopę dla środowiska feministycznego, bo tak się o przerywaniu ciąży nie mówi.
Aborcja musiała wiązać się z traumą, gwałtem, cierpieniem. Tak zwana zwyczajna aborcja, czyli znakomita większość zabiegów – przerwanie ciąży, bo to nie jest dobry moment na dziecko; bo mam tyle dzieci, ile chciałam oraz ograniczone zasoby czasu i pieniędzy, które mogę im dać; bo nie mam pracy/zmieniam pracę/nie mam umowy o pracę; bo związek jest na wylocie; bo partner jest przemocowy – była tabu. Takie aborcje się robiło, ale się o nich nie mówiło.
Teraz się mówi. To oczywiście efekt protestów, ale też aktywizmu Aborcyjnego Dream Teamu. A jeśli będziemy otwarcie mówić o przerywaniu ciąży, jeśli więcej kobiet zacznie opowiadać o swoich doświadczeniach i zaczniemy empatyzować z nimi, a nie z płodem, tym większa szansa, że zaczniemy traktować aborcję po ludzku.