Dla roli zrobią wszystko – wyrwą zęba i leczą się jak w XIX wieku. Kim są aktorzy metodyczni?
- Na czym polega aktorstwo metodyczne? Zapoczątkował je rosyjski reżyser teatralny Konstanty Stanisławski. Zgodnie z jego założeniami,aktor miał przeżywać to, co przeżywa grana przez niego postać.
- Wśród najbardziej znanych aktorów metodycznych wymienia się m.in. Daniela Day-Lewisa, Marlona Brando, Adama Drivera i Jareda Leto.
- W ostatnim czasie Metoda zyskała złą sławę. Wszystko przez nadużywanie władzy i nękanie współpracowników.
Co to aktorstwo metodyczne?
Nie wszyscy aktorzy potrafią jak za pstryknięciem palcami wejść w rolę. Myślimy, że dla nich wcielenie się w lekarza lub policjanta to pestka, ot oczywista oczywistość wpisana w ich zawód. Nie wszyscy aktorzy są jednak jak Julianne Moore, która według relacji świadków po zapadnięciu klapsa na planie filmowym potrafi z sympatycznej kobiety zamienić się na potrzeby filmu w jej zupełne przeciwieństwo.
Jedni preferują technikę Sanforda Meisnera polegającą na improwizacji oraz spontanicznej odpowiedzi na bodźce ze strony innych aktorów i zainscenizowanego otoczenia, drudzy zaś wolą technikę aktorską Michaiła Czechowa (bratanka dramaturga Antona Czechowa - tego od "strzelby") opierającą się na tzw. podejściu psychofizycznym, czyli na "ugruntowaniu emocji w fizycznych gestach". Ilu aktorów, tyle szkół.
Jeszcze nie tak dawno termin "aktorstwo metodyczne" znajdował się wyłącznie w kręgu zainteresowań kinomaniaków śledzących na bieżąco filmowe nowinki (nie bierzemy pod uwagę twórców kina a odbiorców). Pojęcie to raz po raz przewijało się przez branżowe media wraz z dorocznymi nominacjami do Oscarów, wszak Amerykańska Akademia Wiedzy i Sztuki Filmowej wprost ubóstwia występy aktorów metodycznych, czego przykładem są choćby wyróżnienia i statuetki dla jedynego w swoim rodzaju Daniela Day-Lewisa, ale do niego jeszcze wrócimy.
Mainstreamowe portale zaczęły szerzej interesować się aktorstwem metodycznym, gdy na jaw powychodziły przeróżne nadużycia ze strony gwiazd praktykujących tę technikę. W grę wchodziła m.in. przemoc, a także wyżywanie się na pracownikach niższych - w ich mniemaniu - szczebli, w tym asystentach, praktykantach czy nawet ekranowych partnerach.
Dawniej aktorstwo metodyczne cieszyło się zupełnie inną reputacją niż w obecnych czasach. Swoimi korzeniami sięgało bowiem do metodologii opracowanej przez znakomitego rosyjskiego reżysera teatralnego Konstantego Stanisławskiego, któremu nadano przydomek ojca współcześnie rozumianego aktorstwa.
Aktorstwo przed i po Stanisławskim
Zanim Konstanty Stanisławski podzielił się ze światem swoim geniuszem i na nowo zdefiniował teatr, aktorstwo było w swej istocie "nazbyt teatralne". Większość ludzi używa teraz tego określenia, by w krytyczny sposób zaznaczyć, że czyjaś gra aktorska jest sztuczna i nie niesie ze sobą większej prawdy.
W XIX wieku aktorzy wychodzili na scenę demonstrując przed widownią dość rutyniarskie gesty i przy okazji chwaląc się owocami swojego treningu wokalnego. Odpowiednią intonacją głosu można było zagrać niejedną emocję. Odgrywane przez nich postaci miały charakter czysto ilustracyjny - aktorzy powoływali do życia bohaterów tak, jak zawczasu opisano ich w scenariuszu. Bez większej refleksji.
Stanisławski kładł duży nacisk na realizm. Zgodnie z jego systemem aktorzy mieli dążyć do tego, by wystawiany przez nich spektakl był emocjonalnie autentyczny. Aby to osiągnąć, rosyjski reżyser przeprowadzał szereg prób oraz szkoleń pozwalających aktorom zrozumieć uczucia i motywy swoich postaci, a następnie je zinternalizować.
Metoda stanisławska zakładała również, że aktor powinien czerpać inspiracje z własnego doświadczenia – przywoływać z pamięci emocje, które towarzyszyły mu w podobnej sytuacji, w jakiej znajduje się teraz bohater sztuki. Scenariusz nie dyktował już warunków, natomiast stanowił pewien punkt zaczepienia. Liczył się podtekst, a rolą aktora było jego odkrycie.
Z początkiem XX wieku aktorskie rzemiosło było gotowe przejść rewolucję. Ścieżką utartą przez Stanisławskiego zaczęli kroczyć jego uczniowie (m.in. wspomniany wcześniej Michaił Czechow), a także zagraniczni aktorzy i reżyserzy. Wpływy Ludowego Artysty ZSSR dało się zaobserwować choćby w twórczości Jerzego Grotowskiego (autor koncepcji "teatru ubogiego" oraz teatralny reformator, o którego w słynnym już wywiadzie z Sigourney Weaver została zapytana Anna Wendzikowska), Stella Adler i Sanford Meisner.
Początek hollywoodzkiemu aktorstwu, jakie znamy dzisiaj, dał urodzony w Polsce amerykański aktor i reżyser żydowskiego pochodzenia – Lee Strasberg. To on był współzałożycielem pierwszego kolektywu teatralnego w Stanach Zjednoczonych, a później dyrektorem nowojorskiej organizacji Actors Studio, która stała się narodową kolebką aktorstwa metodycznego.
Strasberg wymagał od uczniów rzeczy potencjalnie niemożliwych. Jak sam twierdził, aktor musi "przekonać samego siebie o słuszności tego, co robi na scenie". Jego studenci podchodzili zatem do ról jak rasowi badacze zgłębiający najskrytsze zakamarki umysłów fikcyjnych postaci, do których ich obsadzono.
W książce "A Dream of Passion" Strasberg tłumaczył, że praca aktora polega na treningu pozwalającym mu odtworzyć na żądanie odtworzyć mu emocje z przeszłości. na wyzbyciu się "napięcia nerwowo-mięśniowego", które blokuje ekspresję.
Reżyser filmu "Tramwaj zwany pożądaniem" i "Na wschód od Edenu", Elia Kazan, wspominał mentora w swojej autobiografii jako budzącego postrach psychoanalityka. "Zdobycie jego przychylności stało się celem dla wszystkich. Jego wybuchy temperamentu utrzymywały dyscyplinę" – czytamy. Dyscyplina – to słowo przewija się w wielu podręcznikach zahaczających o aktorstwo metodyczne.
Marlon Brando, który metody nauczył się od Stelli Adler (krytycznej wobec technik stosowanych przez Starsberga), dokonał rzeczy przełomowej w kinie, odgrywając Stanleya Kowalskiego w ekranizacji sztuki Tennessee'ego Williamsa. Widz oglądając go na ekranie może dostrzec, że każdy wykonany przez niego ruch jest umotywowany i po prostu wiarygodny.
Brando doskonale wcielił się w rolę przemocowca w "Tramwaju zwanym pożądaniem", a jego występ zapoczątkował trwający do dziś trend na wręcz dosłowne "stawanie się daną postacią, a nie granie jej". Naturalną koleją rzeczy było więc kwestionowanie przez teoretyków filmowych i teatralnych granic aktorstwa metodycznego.
Z autopsji wiemy, że Marlon Brando - choć uznawany za mistrza w swoim fachu - stawał się w ciągu całej swojej kariery twarzą niejednego skandalu wynikającego z jego zamiłowania do tzw. "metody".
Bernardo Bertolucci, reżyser "Ostatniego tanga w Paryżu", przyznał w wywiadzie z 2013 roku, że razem z aktorem zaplanował filmową scenę gwałtu bez wiedzy niespełna 20-letniej aktorki Marii Schneider. Dziewczyna nie zdawała sobie sprawy z tego, że podczas nagrywania jednej z sekwencji ekranowy partner włoży jej kostkę masła między nogi.
– Chciałem, aby zareagowała jak kobieta, a nie jak aktorka. Chciałem, żeby Maria poczuła się upokorzona – tłumaczył Bertolucci. W 2007 roku Schneider zdradziła w rozmowie z "Daily Mail", że po nagraniu sceny czuła się "trochę zgwałcona". Przeprosin nie usłyszała ani od reżysera, ani od Brando.
Chęć uchwycenia prawdziwej reakcji czy to w obiektywie kamery, czy na deskach teatru, nigdy nie powinna odbywać się kosztem osób trzecich, tym bardziej, jeśli nie wyraziły one na to zgody. Osoba oddająca się grze metodycznej nigdy nie powinna stanowić zagrożenia dla otoczenia, dla samej siebie również.
Aktorstwo metodyczne w praktyce
Na miano króla Metody zasłużył Daniel Day-Lewis. W "Ostatnim Mohikaninie" własnoręcznie zbudował canoe, nauczył się polować na zwierzęta (a także je skórować) i nie rozstawał się z toporkiem nawet za kulisami. Według doniesień "The New York Times" przez miesiąc żył w lesie.
W "Mojej lewej stopie", gdzie zagrał sparaliżowanego artystę, ekipa filmowa musiała go natomiast samodzielnie karmić. By lepiej zrozumieć postać malarza Christy'ego Browna Day-Lewis odwiedził klinikę zajmującą się leczeniem osób z porażeniem mózgowym. Jakby tego było mało, nie wychodził z roli poza planem i wszędzie jeździł na wózku inwalidzkim. Jego starania nie poszły na marne - w 1990 roku nagrodzono go Oscarem za najlepszą pierwszoplanową rolę.
Grając mężczyznę niesłusznie skazanego za zamach bombowy dokonany przez IRA w filmie "W imię ojca", Day-Lewis miał poprosić ekipę o sporadyczne oblewanie go kubłem zimnej wody, a także spędzić kilka dni w odosobnieniu (jak więźniowie). W trakcie kręcenia "Gangów Nowego Yorku" Martina Scorsese aktor złapał zapalenie płuc, które - zgodnie z licznymi zagranicznymi źródłami - chciał, żeby było leczone XIX-wiecznymi metodami.
Aktorzy metodyczni, tacy jak Day-Lewis, do dziś potrafią mieć pierwszeństwo w wyścigu o Oscara, wszak przypięto do nich romantyczną łatkę artystów cierpiących dla sztuki. Swego czasu popularny był nawet mit, zgodnie z którym rola Jokera "zabiła" Heatha Ledgera.
Jeśli wierzyć plotkom i relacjom jego najbliższych, cierpiący na bezsenność 28-latek zamykał się w pokoju hotelowym, chcąc jak najlepiej odegrać wroga komiksowego Batmana. Na początku 2008 media obiegła wiadomość – Ledger zmarł z powodu przedawkowania (po wzięciu koktajlu z leków opioidowych i nasennych). Rok później Akademia Filmowa nagrodziła go pośmiertnie za drugoplanową rolę w "Mrocznym rycerzu".
Dla roli w wojennym filmie "Furia" Shia LaBeouf zrezygnował z kąpieli, wyrwał ząb i pociął sobie twarz. Christian Bale najpierw chudł, potem tył, a następnie pakował - ten schemat powtarzał się parę razy na przestrzeni kilku lat (m.in. w "Batmanie", "Fighterze" i "Mechaniku"). Kate Winslet zrezygnowała z noclegu w hotelu, w którym zameldowała się ekipa filmu "Ammonite", na rzecz rozpadającej się chaty i lepszego zrozumienia postaci paleontolożki Mary Anning.
Adam Driver, grając Kylo Rena w nowej trylogii "Gwiezdnych wojen", nie chciał za to spędzać czasu z Markiem Hamillem (odtwórcą Luke'a Skywalkera, wujka Bena Solo). W rozmowie z "Vanity Fair" wyjaśniał, że odosobnienie od reszty obsady było kluczowe dla roli Rena. Hamill nie żywił urazy do swojego kolegi z planu, a wręcz chwalił go za poświęcenie i jasne postawienie sprawy.
Jak widzimy, podejścia do aktorstwa metodycznego są różne i w mniejszym lub większym stopniu ingerują w życie prywatne aktorów. Metoda nie polega na zatraceniu się w roli. Czym innym jest potrzeba mówienia z włoskim akcentem przez cały czas trwania nagrań do filmu, tak jak to było w przypadku Lady Gagi i "Domu Gucci", a czym innym utrata kontroli nad własnymi działaniami i nękanie współpracowników.
Aktorstwo metodyczne zawdzięcza złą sławę choćby Jaredowi Leto. Po premierze "Suicide Squad", w którym trafiła mu się rola Jokera, na jaw wyszły informacje o tym, że miał on podobno wysyłać obsadzie filmu zużyte kondomy i kulki analne. Aktor zaprzeczył tym doniesieniom, choć Margot Robbie (odtwórczyni Harley Quinn) i Viola Davis (odtwórczyni Amandy Waller) mówiły, że zespół filmowy otrzymał od niego w prezencie naboje, żywego szczura i martwą świnię.
Nie tak dawno w mediach społecznościowych wybuchła afera wokół Leto i roli wampira w "Morbiusie". Na początku filmu ze względu na kiepski stan zdrowia jego bohater poruszał się o kulach. Między ujęciami hollywoodzki gwiazdor domagał się od współpracowników, aby wozili go na wózku inwaldzkim do toalety. Na TikToku osoby z produkcji narzekały na to, że przez wymagania Leto prace na planie zdjęciowym przedłużały się o kilka godzin.
To musiało skończyć się ogólnobranżową dyskusją. Mads Mikkelsen z "Na rauszu" i "Fantastycznych zwierząt. Tajemnic Dumbledore'a" wyśmiał podobne wyczyny swoich kolegów po fachu. – Jak przygotujesz się do zagrania seryjnego mordercy? Spędzisz dwa lata sprawdzając, jak to jest? – mówił w wywiadzie z magazynem "GQ.
Will Poulter z "Millerów" i "Lekomanii" podkreślił w rozmowie z "The Independent UK", że "zdrowie psychiczne i fizyczne musi być stawiane na pierwszym miejscu". – Jeśli chodzi o techniki aktorskie, o ile nie naruszają one dóbr innych osób, to są w porządku. (...) Metody aktorskie nie powinny być wykorzystywane jako wymówka dla niewłaściwego zachowania – ocenił młody aktor.
– To żenujące, ale kiedy byłem młody, grałem słynnego szkockiego króla i myślałem sobie wtedy, że zabiję kota, żeby poczuć, jak to jest kogoś zabić. Oczywiście tego nie zrobiłem. Całe to metodyczne aktorstwo jest głupie, niebezpieczne i wcale nie przekłada się na dobrą pracę – podsumował David Harbour, czyli szeryf Hopper z serialu "Stranger Things".
Stanisławski, Strasberg i Adler nie sugerowali, że aktor ma żyć życiem granej przez siebie postaci. Ma być nią na scenie, dlatego to, co nazywamy teraz w Hollywood aktorstwem metodycznym, w istocie nim nie jest.