Czy Jarosław Kaczyński jest chory? Taką tezę stawiają niektórzy politycy opozycji, którzy wyśmiewają opowieści snute przez prezesa PiS podczas spotkań z wyborcami: a to o Polakach kradnących ziemniaki dzikom, a to o polskich europosłach wypraszanych z przedziału pierwszej klasy. Prof. Marcin Napiórkowski, badacz współczesnych mitów, protestuje. – Kaczyński to świetny opowiadacz – mówi naTemat.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Anna Dryjańska: "Kaczyński twierdzi, że za PO Polacy zabierali ziemniaki dzikom, dziś zaś zarabiają jak Japończycy. Ktoś może zdiagnozować tę chorobę?" – pyta na Twitterze poseł Marcin Kierwiński, sekretarz generalny Platformy Obywatelskiej. Pan też nie może się doszukać sensu w opowieściach prezesa PiS?
Prof. Marcin Napiórkowski: Wręcz przeciwnie. Jarosław Kaczyński to mistrz krótkich, improwizowanych wystąpień, świetny opowiadacz – i mówię to jako osoba, która nie jest jego wyborcą. Nie zgadzamy się bowiem w kwestiach fundamentalnych.
Nie zgadzam się też jednak z tym, by oskarżenia o zaburzenia psychiczne były orężem w walce politycznej – to niski chwyt i bardzo krzywdzący także wobec chorych, kiedy z ich cierpienia robi się obraźliwy epitet.
Zacznijmy jednak od tego, że Jarosław Kaczyński, mówiąc o tym, że "ludzie zbierali po lasach kartofle zasadzane dla dzików", wspominał, że usłyszał o tym od leśnika i że działo się to w roku 1998.
W rządzie AWS zasiadał później brat Jarosława, Lech Kaczyński. Może chodziło o rok 2008?
Być może Jarosław Kaczyński się pomylił, ale to tylko domysły. Powiedział, co powiedział: rok 1998.
To fascynujące, że ta anegdota przykleiła się do Donalda Tuska, i to nie tylko we wpisach zwolenników PiS, ale i w drwiących tweetach polityków i sympatyków opozycji, a nawet w mediach.
To jeden z dowodów na kunszt Jarosława Kaczyńskiego: opowiadane przez niego historie szybko wymykają się z kontekstu i zaczynają żyć własnym życiem.
Warto zwrócić uwagę również na to, że podczas tego samego wystąpienia w Kołobrzegu prezes PiS pytany o zabieranie pieniędzy samorządom zaprzeczył, opowiadając kolejną historię: o wójcie, "wcale nie z Prawa i Sprawiedliwości", który podziękował mu za to, że wreszcie może coś zrobić dla swojej gminy.
To wypróbowany chwyt polityków, którzy chwalą sami siebie, umieszczając pochwały w ustach kogoś innego – starszej pani na ulicy, taksówkarza, zatroskanego wyborcy. Nadają wtedy komunikatowi więcej autentyczności.
Równie szkatułkowa jest konstrukcja opowieści o ziemniakach – tu z kolei Kaczyński relacjonuje to, co miał mu opowiedzieć leśnik.
Jest tylko jeden drobny problem z tą historią: w lasach nie sadzi się kartofli.
W tej opowieści jest trochę nieścisłości. Ale jej wymowa jest bardzo nośna: ludzie byli tak biedni, że "pragnęli napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie". Zupełnie jak biblijny syn marnotrawny.
Czyli ta opowieść to przypowieść? Nie musi być prawdziwa?
Prawdziwa musi być emocja, która jest przybrana w słowa. Prawie 10 lat temu poseł Stefan Niesiołowski trywializował dane o niedożywieniu dzieci w Polsce, powołując się na to, że za jego dzieciństwa, które przypadło na okres powojenny, bieda była tak duża, że ludzie żywili się szczawiem i mirabelkami, a teraz tego nie robią, więc nie jest źle.
Jarosław Kaczyński zaś dostrzega, że bieda była polskim doświadczeniem nawet względnie niedawno. Mamy więc dwie podobne opowieści, ale z zupełnie innym wektorem.
Niesiołowski znaczenie biedy umniejsza, Kaczyński piętnuje ją jako coś, na co w jego Polsce nie ma miejsca. I na tym – na rozpoznaniu i wyrażeniu tej emocji – polega siła anegdoty prezesa PiS.
Można się śmiać z tego, że Kaczyński myli kartofle z topinamburem, czyli rośliną faktycznie sadzoną przez leśników, ale to on jest zwycięzcą w zbiorowej wyobraźni?
Tak. Zresztą żywienie się bulwami przeznaczonymi dla dzików wcale nie jest najbardziej hardkorową opowieścią o polskiej transformacji. Wiem to z pierwszej ręki – od bezrobotnych górników z Wałbrzycha, którzy stracili synów w biedaszybach.
Ci mężczyźni z dnia na dzień zostali pozbawieni pracy, godności, możliwości utrzymania rodziny. Dostali komunikat – nawet jeśli wyrażony nie wprost – że nie są już potrzebni, nie pasują do nowych czasów, nie ma dla ich miejsca. Co więc mieli zrobić?
Zdesperowani wysyłali synów do biedaszybów – dziury wykopanej w ziemi, gdzieś w krzakach, by stamtąd wiaderko po wiaderku wydobywali węgiel. Ileś razy się udawało, a potem biedaszyb się zawalał, grzebiąc syna w środku. To niewyobrażalne…
Z tej perspektywy ziemniaczane heheszki to odklejone czepialstwo.
W ostatnich dekadach za dużo było przecinania wstęg, za mało było słuchania tych, którzy wykopywali ziemniaki i wysyłali dzieci do biedaszybów. Co mamy do powiedzenia ludziom z Wałbrzycha, których mają wybór między pracą w specjalnej strefie ekonomicznej w urągających warunkach a bezrobociem? Kaczyński przekazuje im przynajmniej: widzę was.
A opozycja?
Mam wrażenie, że nie ma opowieści, która organizuje społeczne emocje.
Popełnia też ten sam kardynalny błąd, który George Lakoff opisuje w książce "Nie myśl o słoniu": tak jak Demokraci, którzy przez lata, zamiast tworzyć własne wizje, koncentrowali się na reagowaniu na pomysły Republikanów, tak polska opozycja łapie każdego ziemniaka, którego rzuca jej Kaczyński.
Ewentualnie odwołuje się do przebrzmiałej, neoliberalnej narracji z lat 90.
Załóż firmę, weź kredyt?
I przede wszystkim: pracuj, pracuj, pracuj, a osiągniesz sukces. Tyle że wielu ciężko pracowało, a udało się tylko niektórym. Sam wysiłek czasem nie wystarczy, bywa tak, że decydującym czynnikiem jest szczęście.
Cieszę się, że są tacy, którym się powiodło, ale co w 2022 roku mamy do zaproponowania tym, dla których wyzwaniem jest zapłacenie podstawowych rachunków? Oni nie wierzą w opowieść neoliberalnego kapitalizmu nie dlatego, że są leniwi, ale dlatego, że przekonali się o tym, że nie jest prawdziwa.
Politycy opozycji powinni głęboko zastanowić się nad tym, co poszło nie tak w kraju, który przystąpił do Unii Europejskiej, bogaci się, poprawia się jakość życia jego mieszkańców, ale mimo wszystko takie opowieści jak Kaczyńskiego nadal trafiają na podatny grunt.
Zawsze zachęcam też do tego, by słuchali opowieści swoich konkurentów i zastanowili się, co przemawia do ich elektoratu. Bez zrozumienia tego nie będą w stanie przeciągnąć tych wyborców na swoją stronę, bo nie zaoferują im nic, co odpowiada na ich potrzeby. Historie Kaczyńskiego, pozornie niedorzeczne, to instrukcja obsługi świata.
Dzięki instrukcji obsługi możemy sprawić, że coś zadziała albo będzie działać lepiej. W jaki sposób poprawi się życie ludzi, którzy usłyszą opowieść Kaczyńskiego o polskich europosłach, dogodnie pozbawionych nazwisk, którzy rzekomo mieli być kiedyś wyrzucani z wagonu pierwszej klasy w niemieckim pociągu? Będą mieli węgiel na zimę?
To nie tak. Tu nie chodzi o to, że te opowieści przyniosą nam jakieś namacalne korzyści. Historie, które opowiada Kaczyński – wbrew pozorom bardzo ze sobą spójne – wyjaśniają świat. Tworzą metaforę, znaczeniową mapę drogową, która zaspokaja fundamentalną potrzebę godności i poczucia sprawczości.
Nawet wyborcy PiS mogliby się pośmiać z polityka, który zostanie wyproszony z przedziału pierwszej klasy. Nawet oni dostrzegają zalety przynależności do Unii – zarówno te związane z pieniędzmi, jak i kwestiami geopolitycznymi.
Ale gdy Kaczyński wynosi to na poziom mityczny – opowiada o tym, w tej teoretycznie równościowej Unii istnieją oddzielne wagony nur für Deutsche i dla Polaków – to uderza w bardzo czułą strunę.
Uruchamia traumę w sepii?
Buduje poczucie, że w Unii jesteśmy i zawsze będziemy obywatelami drugiej kategorii. Operuje na poczuciu zagrożenia, a to bardzo silna emocja.
Czy to znaczy, że opozycji, która z nim konkuruje, pozostaje wyścig na to, kto bardziej nastraszy lub poszczuje społeczeństwo?
Na szczęście badania wskazują, że jest coś, co działa na wyborców silniej niż poczucie zagrożenia. To polityka wyzwań.
Oglądała pani "Armagedon"? Chodzi właśnie o to, by jak w filmie stawić czoła wyzwaniu. Nie poprzestawać na strachu czy narzekaniu, ale obmyślić śmiały plan jak zaradzić problemowi, czy wręcz katastrofie. I być w tym razem z przekonaniem, że wspólnie damy radę.
Czyli polityka wyzwań to zagrożenie + rozwiązanie + wspólnota?
Tak. Asteroid nie brakuje. Na horyzoncie jest wiele poważnych problemów, w tym katastrofa klimatyczna. Można stworzyć atrakcyjną opowieść, bazując na faktach i – ostatecznie – pozytywnych zjawiskach i emocjach: solidarności, wysiłku, empatii, dumie, staraniach o lepszą przyszłość…
Polska powinna podnieść wzrok wbity we własne buty zastanowić się, jak pomagając sobie, może pomóc światu, by poprawić nie tylko los obywateli Polski, ale i, na przykład, Burkina Faso.
Zgoda. Ale i pan i ja wiemy, że w tym momencie niektórzy wybuchną śmiechem, gdyż uznają to za idealizm, albo nawet frajerstwo.
To nie jest kwestia imperatywów moralnych. Opisuję to w mojej nowej książce "Naprawić przyszłość". Solidarność po prostu nam się opłaca.
Najważniejszych problemów świata nie rozwiążemy, ogradzając się murami. Badania wskazują, że utrzymanie wysokich nierówności społecznych jest dla nas bardziej kosztowne niż podejście egalitarne. Polska jest już na tyle poukładanym i bogatym krajem, że może pomagać innym.
Przywołam przykład groźnej choroby, jaką jest ospa prawdziwa. Eradykowaliśmy ją nie dlatego, że każde społeczeństwo myślało tylko o sobie, ale dlatego, że działaliśmy w kategoriach globalnej sprawiedliwości: jeśli wszyscy nie zostaną zabezpieczeni, to nikt nie będzie bezpieczny. Wirus nie patrzy na to, czy wnika w organizm Polaka, czy Niemca.
Gdy Jarosław Kaczyński mówi o zagrożeniach i rysuje nostalgiczny obraz wspaniałej przeszłości, opozycja może pokazać wyzwania i zaproponować wspólne działanie dla lepszej przyszłości. Nie ograniczać się do reagowania na kolejne historie i anegdotki prezesa PiS.
Wspominał pan, że są one spójne. Może pan podać przykład?
Jasne. Jako badacz jestem miłośnikiem anegdotek Jarosława Kaczyńskiego, więc zgromadziłem całe archiwum.
Kilka lat temu prezes PiS opowiadał w Olsztynie o tym, że trzeba zreformować sądy, bo zapadł taki wyrok, że Polacy stracili gospodarstwo na rzecz Niemców. Potem dodał, że zdarza się, iż sądy odbierają Polakom dzieci. Nie powiedział wprost, że dzieci te trafiają do obcokrajowców, ale sama struktura opowieści wyraźnie sugerowała taką myśl.
To zestawienie buduje niesamowicie silny, parawojenny obraz: Niemców i kasty kolaborantów. Kaczyński nie używa słowa folksdojcze – jest na to za sprytny – ale przekaz jest oczywisty.
I teraz zderzmy to z historiami o ziemniakach i pociągu. Dlaczego biedni Polacy muszą kraść ziemniaki z lasu? Bo ktoś inny zgarnął frukta, rozsiadł się w pierwszej klasie. Te wszystkie niby oderwane od siebie anegdotki uzupełniają się i tworzą jedną wielką, potężnie oddziałującą opowieść.
Do tego Jarosław Kaczyński do perfekcji opanował figurę retoryczną, jaką jest anadiploza.
Co to jest?
Rozpoczynanie zdania od ostatniego słowa lub pojęcia użytego w poprzednim zdaniu, dzięki czemu tworzy wrażenie logicznego wynikania pomiędzy rzeczami, które wcale nie muszą być powiązane.
Na przykład?
"Idę ulicą i widzę krowę. Krowa to zwierzę, które jest groźne dla człowieka. Człowiek powinien mieć zapewniony godny byt".
Gdy się temu bliżej przyjrzeć – bełkot. Ale zazwyczaj nie przyglądamy się komunikatom tak uważnie. Anadiploza koi nasze zmysły, nęci wizją uporządkowania zjawisk, które mogą się znajdować na kompletnie różnych płaszczyznach.
Opisałem to szerzej w tekście "Postępująca anadiploza Jarosława Kaczyńskiego", który zaskakująco bił rekordy klikalności na moim blogu. Niestety nie dlatego, że ludzie interesują się retoryką. Jak się potem okazało – czytelnicy klikali, bo byli pewni, że pod tą nazwą kryje się jakaś choroba. Czyli znowu medykalizacja oponentów politycznych.
Wracając do tematu: politycy opozycji mogą śmiać się z historii opowiadanych przez prezesa PiS, ale to mało konstruktywne.
Bo w tym szaleństwie jest metoda?
Bo to nie jest szaleństwo.
Podsumowując: Jarosław Kaczyński to mistrz opowieści bazujących na poczuciu zagrożenia, który świetnie operuje retoryką. A opozycja nie.
Ja widzę to w inny sposób. Do wyborów został rok. Z jednej strony można powiedzieć, że szybko zleci. Z drugiej przypomnijmy sobie rok 1989. Opozycja usiadła do Okrągłego Stołu 6 lutego, wybory odbyły się 4 czerwca. Opozycja zdążyła się ogarnąć, choć wtedy na ulice mogły wyjechać czołgi.