Historia alternatywna. Co stałoby się, gdyby Trump nie ruszył głową i zginął na oczach świata?
Dziś wiemy, jak gigantyczny wpływ na wybory w USA miał nieudany zamach na byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych i jednego z kandydatów w wyborach. Czy ktoś potrafi sobie jednak wyobrazić, co by się wydarzyło, gdyby zamach niestety się udał? Jakie byłyby społeczne i polityczne implikacje, gdyby cały świat i zwolennicy Donalda Trumpa zobaczyli, jak podczas przemówienia dostaje pociskiem w głowę?
Zastanówmy się więc, co działoby się w Partii Demokratycznej i Republikańskiej. Jak wpłynęłoby to na sympatie polityczne Amerykanów. Kim w USA stałby się Donald Trump, który dla wielu dziś jest już królem i politycznym zbawcą. Co z Secret Service? Jak wpłynęłoby to na sytuację na świecie?
Zamach – historia alternatywna
Było ciepłe popołudnie w Butler w stanie Pensylwania. "Przez ponad dwieście lat zaznaczamy swoje miejsce w historii" – napisali włodarze na oficjalnej stronie internetowej miasta. O tym punkcie na mapie cały świat dowiedział się jednak dopiero wtedy, gdy do Butler zawitał Donald Trump... i jego zamachowiec.
W tej wersji historii zamiast pięści uniesionej w geście zwycięstwa, która stała się już symbolem, ludzie widzą bezwładnie zwisającą rękę byłego prezydenta.
Do sieci błyskawicznie trafiają filmiki nagrane przez uczestników wiecu. Cały świat widzi, jak Donald Trump pada na scenę. Śmierć na żywo to nic nowego dla Amerykanów – wszyscy oglądali, jak JFK zostaje postrzelony w samochodzie jadącym przez Dallas. Do dzisiaj łatwo wyszukać te nagrania na YouTube. Jednak co innego ziarniste zdjęcia i słabo widoczne nagranie, a co innego czysty obraz w najwyższej jakości nagrywany nie przez jedną kamerę, ale przez setki osób stojących obok z każdego kąta, który można sobie tylko wyobrazić.
Platformy społecznościowe nie radzą sobie z usuwaniem filmików, które mogą wzywać do przemocy politycznej. Materiały pokazywane są również w telewizji, w serwisach informacyjnych na całym świecie. Stopklatka z nagranego filmu trafia na okładki gazet na całym świecie. Do tego czasu jednak zyskuje miliony wyświetleń w social mediach.
Kilka godzin po przewiezieniu Donalda Trumpa do szpitala na jego oficjalnych kontach w mediach społecznościowych pojawia się informacja, że lekarzom nie udało się uratować byłego prezydenta. Zdjęcie profilowe zmienia się na czarno-białe. Wiadomość udostępniana jest przez pozostałych członków rodziny Trumpów oraz czołowych polityków Partii Republikańskich. A następnie miliony Amerykanów. Swoje oświadczenie wydaje Joe Biden, w którym wzywa do jedności i zapowiada zawieszenie kampanii.
Nic się jednak nie kończy, a dopiero zaczyna
Kraj pogrąża się w żałobie – wierni Trumpowi członkowie ruchu MAGA – Make America Great Again wychodzą na ulicę, by wziąć sprawiedliwość w swoje ręce i stać się – jak zapowiadał sam Donald Trump – zemstą tych, którzy sami nie mogli jej osobiście wymierzyć.
Pod Trump Tower pojawiają się kwiaty i znicze, pod Białym Domem – wojsko, które jest szybsze niż tłum zwolenników Trumpa – oni muszą dopiero do stolicy dojechać, bo w Dystrykcie Kolumbii w 2020 roku Joe Biden zdobył ponad 92 proc. głosów. Demokraci i ich sympatycy wzywają do jak najszybszego zbadania sprawy i wzywają Amerykanów do jedności.
Jeden winny
Machina nienawiści jednak ruszyła. Członkowie MAGA są przekonani, że za zamachem stoi osobiście Joe Biden – ten sam, który wcześniej postanowił przeczołgać Donalda Trumpa przez sądy. Niezależnie od tego, że proces w Nowym Jorku, w którym Trump został uznany za winnego, to proces stanowy, który z rządem federalnym nie ma nic wspólnego. Miesiącami jednak były prezydent opowiadał, że Joe Biden najpierw ukradł mu zwycięstwo w wyborach, a potem uwziął się na niego i chciał go zniszczyć, zniesławić i zamknąć w więzieniu przez serię procesów karnych. Urzędujący prezydent kraju jest więc wrogiem numer jeden – jakby to on osobiście pociągał za spust.
W czerwonych stanach, rządzonych przez republikańskich gubernatorów protesty są mocne, intensywniejsze. Partyjni koledzy Trumpa pozwalają na więcej. Wkrótce też zwolennicy Trumpa ruszają do stanów niebieskich – takich, w których przewagę mają Demokraci. W końcu to oni – i ich przywódca, oszukańczy Joe Biden ("Crooked Joe Biden") – są odpowiedzialni za męczeńską śmierć Donalda Trumpa.
Kult
Jeśli za życia Trump jest otoczony takim kultem, wyobraźcie sobie, co by było, gdyby "zginął śmiercią męczeńską".
Przestaje być byłym prezydentem, przestępcą, a zostaje świętym. Osobą, która oddała życie za wolność i amerykańskie wartości. Nieważne, że zabójca był zarejestrowanym Republikaninem – w USA w większości stanów, by głosować, trzeba określić partyjną przynależność. Pewnie miał mózg wyprany przez lewacką propagandę Demokratów.
Sami Demokraci, z prezydentem na czele, nie wiedzą, jak się zachować. Nie można przecież nazwać czyjejkolwiek śmierci inaczej niż tragedią. Politycznie Trump był w ich oczach zagrożeniem dla demokracji i globalnego porządku, ale taki akt przemocy nie powinien się nigdy wydarzyć.
W trakcie urzędowania zabito czterech amerykańskich prezydentów, choć samych zamachów było oczywiście więcej. Donald Trump nie zaliczał się do grona urzędujących głów państwa, jednak od 2015 roku nieustannie prowadził kampanię wyborczą. Był więc widoczny w mediach nawet wtedy, gdy nie mieszkał w Białym Domu.
Demokraci, oprócz współczucia, chcą zaoferować konkretne rozwiązania i wdrożyć program naprawczy – w końcu wierzą, że wszystko i wszystkich da się naprawić. Miała być to reforma Secret Service, a może – w końcu – większa kontrola broni szturmowej? Republikanie jednak na tę ostatnią się nie zgadzają. "Gdyby ktoś obok miał przy sobie broń, zabójca być może by nie strzelił?" – to ich częsty argument. W końcu ich zdaniem broń służy do obrony. Skoro po szkolnych strzelaniach pojawiają się na prawicy pomysły wyposażania nauczycieli w karabiny, być może republikańską receptą okazałoby się... dozbrojenie kampanii poszczególnych kandydatów.
"Druga wojna secesyjna"
Secret Service, służba stworzona po zabójstwie prezydenta McKinleya, staje się w oczach Republikanów siedliskiem zła. Po tym, jak protestujący w ramach Black Lives Matter domagali się cofnięcia finansowania policji, tak protestujący po śmierci Trumpa domagają się cofnięcia finansowania dla Secret Service. Szefowa służby, podobnie jak w przypadku nieudanego zamachu, traci stanowisko.
Członkowie ruchu MAGA radykalizują się na Truth Social – serwisie społecznościowym założonym przez Donalda Trumpa, który stał się dla niego najważniejszym narzędziem kontaktu z sympatykami. Trenduje hashtag #SecondCivilWar. Od przygotowania sił porządkowych zależy, jak skończą się protesty. Jednak najazd uzbrojonych zwolenników Trumpa nie może skończyć się dobrze – prędzej czy później ktoś zginie, co przecież obserwowaliśmy już podczas szturmu na Kapitol po przegranych wyborach w 2020 roku.
Protesty bardziej przypominają pospolite ruszenie i chaotyczny atak na Kapitol, by wymierzyć sprawiedliwość po swojemu komukolwiek, kto może mieć związek – chociaż pośredni jak, np. funkcjonariusze symbolizujący władzę – ze śmiercią byłego prezydenta.
Celem jest przemoc jako sposób na bycie zauważonym i poradzenie sobie z żałobą. Przecież uzbrojony napastnik, który przed laty pojawił się w pizzerii Comet Ping Pong w Waszyngtonie naprawdę wierzył, że w jej piwnicy Hillary Clinton i siatka pedofilów przetrzymują uwięzione dzieci.
Teorie spiskowe
Jeśli nieudany zamach doprowadził do wykwitu teorii spiskowych, to udany sprawiłby, że byłoby ich jeszcze więcej. Jak podaje Vox, do dzisiaj ok. 6 proc. Amerykanów nie wierzy w lądowanie na Księżycu misji Apollo 11. Jan-Willem van Prooijen, Michele Acker i Nils Jostmann opisali, jak uczucie niepewności, połączone z brakiem poczucia sprawstwa, wpływa na rozwój doszukiwania się spisków.
To mechanizm, który napędzał rozwój ruchu QAnon, a który – po śmierci Donalda Trumpa – jedynego pewnika i przewodnika w życiu wielu osób, sprzyjałby szukaniu wyjaśnienia poza dowodami przedstawianymi przez służby. Zwłaszcza, jeśli na czele służb stałby prezydent, któremu nie można ufać.
Pogrzeb Donalda Trumpa ma charakter prezydencki – nie był urzędującym prezydentem, ale prowadzącym w sondażach kandydatem, który do tego był ex-prezydentem. Zjeżdżają na niego światowi przywódcy. Joe Biden mocno zastanawia się, czy wybrać się na uroczystości. Z jednej strony – jest katolikiem, a ich obowiązuje przykazanie pochowania zmarłych. Z drugiej – w oczach wielu uczestników jest osobą winną śmierci Donalda Trumpa. Zastanawia się, czy wysłać Kamalę Harris, jak Lyndon Johnson wysłał swojego wiceprezydenta na pogrzeb Martina Luthera Kinga.
Kto następcą?
Nie odbywa się zaplanowana na kilka dni po zamachu konwencja Partii Republikańskiej – zostaje przełożona, bo trwają poszukiwania odpowiedniego kandydata. Naturalnym następcą powinien być ktoś, kto wierzył w wizję Donalda Trumpa. O ile J.D. Vance nie był wówczas ogłoszony jako kandydat na wiceprezydenta, w dzień zamachu wiele osób zna już jego nazwisko w kontekście objęcia urzędu zastępcy. Nie ma miejsca dla umiarkowanych kandydatów jak Nikki Haley. Taki kandydat wiele głosów otrzymuje "in memoriam", jako odłożone głosy na Donalda Trumpa.
Także Demokraci mają problem. Joe Biden jest spalonym kandydatem. Nie przez katastrofalną debatę czy nienawiść najbardziej zatwardziałych członków MAGA obwiniających go o śmierć przywódcy. Biden stracił bowiem kandydata, przeciwko któremu startował. Czy wycofa się, oddając miejsce Kamali Harris?
Zostaje przeprowadzony otwarty konkurs, by wyłonić kandydata, który nie jest na tyle znany, by mógł być kojarzony jako "prowokator", lecz również na tyle ugodowy, by nie podgrzewać politycznego sporu. To Kamala Harris ma największe szanse.
Jeśli ktoś chciałby szukać gdzie indziej, to zaskakującym nazwiskiem, byłoby to należące do gubernatora Kentucky, Andy’ego Besheara. Dlaczego on? Wygrał wybory w czerwonym stanie. W 2020 roku na Donalda Trumpa w stanie Kentucky głosowało o 25 punktów procentowych więcej osób niż na Joe Bidena, a on pokazał, że można. Beshear jest wskazywany jako jeden z mocnych kandydatów na wiceprezydenta dla Harris.
Skutki politycznego chaosu
Amerykanie dzielą się jeszcze bardziej – początkowy szok wstrzymuje polityczne animozje – ale tylko na chwilę.
Gdy zaczyna się szukanie winnych i polityczny chaos, wyborcy dryfują ku dwóm krańcom spektrum. Polityczne sieroty po 45. prezydencie trafiają do Kongresu. 2024 to rok wyborów do Izby Reprezentantów i 1/3 składu Senatu. O ile w wyborach uzupełniających 2022 najbardziej radykalni trumpiści nie wypadli dobrze, tak po śmierci byłego prezydenta, przyciągają wyborców wizją kontynuowania jego dziedzictwa.
Bez Kongresu po swojej stronie prezydent ma ograniczone możliwości. Gdy na Kapitolu rządzą osoby z bliskiego mu otoczenia – może bardzo dużo. Takie przejęcie władzy nie tylko wykonawczej, ale i ustawodawczej, ma istotne implikacje w polityce międzynarodowej. Wystarczy zobaczyć, co działo się niedawno w sprawie głosowania o pomocy dla Ukrainy.
Konsewkencje na świecie
Najistotniejsze decyzje? Osłabienie NATO, nowe cła, skupienie się na wojnie handlowej z Chinami i drakońskiej polityce imigracyjnej. Nie ma wielu instancji – na czele z obsadzonym jeszcze przez Donalda Trumpa Sądzie Najwyższym – które mogłyby takie działania zatrzymać. Kontynuowanie stylu polityki Donalda Trumpa zmienia rolę USA w dzisiejszym świecie. Zamiast liberalnego internacjonalizmu mamy koncert mocarstw podlewany izolacjonizmem – koncept rodem z XIX wieku.
Czy taki scenariusz mógł się wydarzyć? Tylko łut szczęścia oraz przypadku sprawił, że do tego nie doszło. Błędy podczas zabezpieczenia wydarzenia doprowadziły do tego, że życie byłego prezydenta USA było realnie zagrożone.
Dla wszystkich, a zwłaszcza dla Republikanów, lepszy jest jednak żywy, zwycięski Trump, wznoszący rękę w powietrze. W końcu Amerykanie kochają happy endy i bohaterów, którzy pokonali trudności i przeszli przez piekło.
Psycholog, Dan P. McAdams nazywa to "samoodkupieniem", zgodnie z którym prowadzona jest narracja amerykańskich biografii. Bohater musi przezwyciężyć wielką trudność, by doznać oczyszczenia i odkupienia. Z tym że może przyjść ono tylko ze strony siebie samego.
Donald Trump snuje właśnie taką opowieść – co można było usłyszeć podczas partyjnej konwencji Republikanów. Opis jego ręki wznoszącej się w powietrze padał podczas przemówień wszystkich występujących mówców. Wszystko po to, by utrwalić w odbiorcach obraz Donalda Trumpa – zwycięskiego – pomimo trudności. By równie zwycięski, chociaż cały i zdrowy – był po wyborach 5 listopada.
Czytaj także: https://natemat.pl/564122,tego-o-kamali-harris-mozesz-nie-wiedziec-oto-25-faktow-z-jej-zycia