"Komuch", "hańbiący historię Polski" – takie epitety posypały się po wcześniejszych jego książkach. Miał śmiałość napisać "Obłęd ‘44", w której krytykował decyzję o Powstaniu Warszawskim. Tym razem Piotr Zychowicz rozprawia się z mitem o żołnierzach wyklętych, a właściwie ich "jasełkowym kultem" narzuconym przez polityków. W "Skazach na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych" pisze wprost:: "Książka ta jest moim aktem protestu i zarazem hołdem złożonym ofiarom".
"Skazy na pancerzach" zabolą apologetów żołnierzy wyklętych. Zabolą, bo test odbrązowania mitu przeszły na tobie. Wychowany byłeś na kulcie honorowego polskiego partyzanta, a tymczasem twój bohater pacyfikuje litewską czy ukraińską wieś.
Większość Polaków została wychowana w tym etosie. Rogatywki, partyzanckie mundury, ryngrafy. To nasi bohaterowie, obrońcy ojczyzny. Tymczasem podczas pisania książki musiałem zmierzyć się z sytuacjami, w których "nasi leśni chłopcy" występowali w zupełnie innej roli. Chyba najciężej było mi pisać o pacyfikacji Dubinek. To naprawdę przerażająca historia. Najpierw, 20 czerwca 1944 roku, oddział litewskiej policji dokonał brutalnego mordu na polskiej ludności cywilnej w Glinciszkach na północ od Wilna. Nie oszczędzono nawet kobiet i dzieci. Wzburzeni miejscowi dowódcy AK wydali rozkaz przeprowadzenia odwetu. Ale nie na sprawcach masakry, czyli litewskich policjantach. To byłoby w pełni uzasadnione, ci zbrodniarze powinni zostać rozstrzelani. Niestety, ostrze odwetu zostało skierowane przeciw litewskiej ludności cywilnej. Zygmunt Szendzielarz "Łupaszka" wysłał swoich żołnierzy na rajd, podczas którego w litewskich wioskach doszło do dantejskich scen.
W Dubinkach i innych miejscowościach partyzanci rozstrzeliwali całe rodziny, matki z dziećmi na rękach, nawet noworodki. Zgroza. Z powodów rodzinnych identyfikuję się z oddziałami AK z Wileńszczyzny i Nowogródczyzny. "Łupaszka" zawsze był dla mnie wielkim bohaterem. Podobnie jego żołnierze. A teraz tych chłopców w rogatywkach zobaczyłem w roli zabójców. Zmierzenie się z tą sprawą było dla mnie bardzo trudne i myślę, że dla wielu czytelników "Skazy na Pancerzach" będą lekturą nie łatwą.
Uważam jednak, że cenzurowanie historii ojczystej w imię obrony "pięknych legend" jest aberracją. O ile stosunek do ofiar wywodzących się z własnego narodu jest probierzem patriotyzmu, to stosunek wobec ofiar wywodzących się z innych narodów jest probierzem ludzkiej przyzwoitości. Te zbrodnie były całkowicie niepotrzebne. Śmierć tych kobiet i dzieci Polsce nic nie dała. Nie dała również nic żołnierzom wyklętym. Wszystkie podobne przypadki było bowiem wykorzystywane przez propagandę komunistyczną do kompromitowania podziemia.
Uderzasz mocnymi stwierdzeniami. Chociażby, że spotkanie Żyda z żołnierzem wyklętym kończyło się z reguły tragicznie dla tego pierwszego. Cytuję z twojej książki, chociaż może nie dosłownie.
Nie, aż tak źle, nie było. Ale rzeczywiście zdarzały się przypadki, że Żyd nie wychodził cało ze spotkania z żołnierzem wyklętym. Wśród części żołnierzy podziemia istniało bowiem przekonanie, że ta grupa etniczna wspiera władzę komunistyczną. Mowa oczywiście o stereotypie żydokomuny. Ten stereotyp nie wziął się z niczego. Wielu Żydów rzeczywiście zapisało się do partii i służyło w UB. W efekcie zdarzało się, że niektórzy żołnierze wyklęci stosowali odpowiedzialność zbiorową. Za grzechy jednostek słoną cenę płacili zupełnie przypadkowi Żydzi.
To paskudna historia. 2 maja 1946 roku grupa żołnierzy Józefa Kurasia "Ognia" zatrzymała ciężarówkę, którą jechali Żydzi. Chcieli wyjechać z Polski na Słowację. Żołnierze ich wylegitymowali, a następnie rozstrzelali. Zginęło 13 osób.
To wydarzenie kładzie się cieniem na żołnierzach "Ognia". Nie oznacza to jednak, że wszyscy Żydzi, którzy zginęli z rąk żołnierzy wyklętych, byli niewinnymi ofiarami. Część z nich była w UB lub milicji. Na przykład w sierpniu 1946 roku ludzie "Warszyca" zlikwidowali w Radomsku§ groźnego ubeka Jankiela Cukiermana. W takich przypadkach nie można mówić o antysemityzmie. Wyklęci strzelali bowiem do ubeków niezależnie od ich narodowości. To były złożone, skomplikowane sprawy. Każdą należy analizować osobno.
Przy okazji likwidacji Cukiermanna zginął niewinny Żyd. Mnie w twojej książce przerażała ogromna dysproporcja. Mordowane są głównie kobiety i dzieci. Podkreślasz z sarkazmem, że uzbrojonego ubeka trudniej było zabić. Wybierano łatwiejszy cel.
Niestety bywało i tak, że odwet zamiast dosięgnąć winnych spadał na niewinnych. Ale pamiętajmy o proporcjach. Wyklęci zabili znacznie więcej uzbrojonych przeciwników niż cywilów. Te ostatnie przypadki były marginesem ich działalności. Co nie zmienia faktu, że nie można ich usprawiedliwiać, wygumkować z historii patriotyczną gumką myszką.
Pytałeś o Żydów, ale – wbrew temu co się opowiada na Zachodzie – zbrodni na Żydach powojenne podziemie dopuściło się stosunkowo niewielu. Znacznie gorzej to wyglądało z ukraińską ludnością cywilną.
W przeciwieństwie do części historyków nie bronisz oddziału Józefa Bissa, który spacyfikował Pawłokomę. Bez ogródek też piszesz: "To była masakra, nie walka".
To jest częsty argument, którego używa się na obronę sprawców. Pawłokomy to akurat nie dotyczy, bo tu sytuacja jest klarowna. Poakowski oddział dowodzony przez Józefa Bissa "Wacława" 3 marca 1945 roku wkroczył do tej miejscowości i spędził ludzi do cerkwi. Tam Polacy dokonali selekcji, a potem doszło do egzekucji. Żołnierze zgładzili około 360 ukraińskich cywilów. W przypadku innych pacyfikacji – na przykład ataku partyzantów kpt. Romualda Rajsa "Burego" na Zanie – rzeczywiście pojawiają się jednak teorie, że miejscowości te były bronione i doszło w nich do walnych bitew. Cywile zginęli zaś od zabłąkanych pocisków. Problem tylko w tym, że w tych rzekomych "walnych bitwach" ginęli tylko Białorusini i Ukraińcy. Straty wśród polskich żołnierzy zawsze wynosiły zero. To jasno pokazuje, że żadnej walki tam nie było.
Uderzyło mnie, że zbrodnie na Wołyniu zestawiasz z dokonaniami Polaków. To się nie spodoba.
To nie tak. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zrównuje masowego ludobójstwa z pojedynczymi zbrodniami wojennymi. Chodzi o co innego – o nierówne podejście do własnych i cudzych przewin. W jednym z telewizyjnych wywiadów zwrócił na to uwagę nawet prezydent Andrzej Duda. Otóż powinniśmy być wobec Ukraińców fair. Powtarzamy im przecież, że jeżeli chcą być nowoczesnym, europejskim narodem, być częścią cywilizowanego świata, to muszą skonfrontować się z czarnymi kartami swoich dziejów. Uderzyć się w piersi za zbrodnie UPA. Nawiasem mówiąc, ja się w pełni zgadzam z tym postulatem. Problem w tym, że mamy takie wymagania wobec Ukraińców, a jednocześnie część Polaków nie potrafi się rozliczyć z własnych przewin. To trąci hipokryzją.
Chcemy żeby Ukraińcy przyznali się do ludobójstwa, które pochłonęło ponad 100 tysięcy ludzi, a sami nie potrafimy przyznać się do zbrodni, które pochłonęły po kilkadziesiąt, góra kilkaset osób. Wielu polskich historyków i publicystów uważa, że pisanie o przewinach własnego narodu jest niepatriotycznie. Badacze nie palą się do pisania o tych sprawach. A jak już piszą, to w ich pracach nie pojawiają się relacje ocalałych. W mojej książce jest ich dużo – chciałem dać głos ofiarom. Tak, aby czytelnik mógł spojrzeć na te dramatyczne wydarzenia nie tylko oczami wyklętych, ale również litewskich, ukraińskich czy białoruskich cywilów.
Proces odbrązowiania widzę u ciebie w przypadku "Burego". Czy się mylę?
Kapitan Romuald Rajs "Bury" był wiernym żołnierzem Rzeczypospolitej. Został stracony przez komunistów, co uważam za mord sądowy. A że sam dopuścił się strasznych czynów, to zupełnie inna sprawa. Tak jak mówiłem, książka "Skazy na pancerzach" przedstawia margines. Nie wolno przez pryzmat działań kilku oficerów oceniać całego podziemia antykomunistycznego. Przez szeregi oddziałów partyzanckich przewinęło się 120 tys. ludzi. Większość z nich nigdy nie zrobiła krzywdy niewinnemu człowiekowi.
Uciekasz od odpowiedzi o "Burym". Rozmawiałem z Białorusinami, potomkami ofiar "Burego". We mnie żyją ich opowieści. Dlatego boli mnie, gdy widzę jego podobiznę na sztandarze nacjonalistów maszerujących ulicami Hajnówki.
Niestety, obecnie historię pisze się w konwencji westernowej. I w zależności od opcji politycznej przedstawia się żołnierzy wyklętych jako dobrych kowbojów albo złych Indian. Tymczasem prawdziwa historia jest znacznie bardziej złożona. Nie jest biało-czarna. To były skomplikowane postaci, podejmujące decyzje w niezwykle trudnych warunkach. Tak było i z "Burym". Oficer ten miał w swojej biografii momenty wielkie i momenty fatalne.
Nie można mu odmówić bohaterstwa, poświęcenia i sukcesów w walce z okupantami. Natomiast nie ma żadnego usprawiedliwia dla tego, co "Bury" i jego żołnierze zrobili w białoruskich wioskach na Białostocczyźnie. W puszczonych przez nich z dymem miejscowościach zginęło około 80 osób. W tym dzieci, które spłonęły żywcem w chałupach. Do tych tragedii nie powinno było dojść.
Mówisz delikatnie o "Burym". Tymczasem w twojej książce obraz wyłania się bardziej posępny. Powiem wprost – jako psychopatycznego okrutnika, który osobiście morduje jeńców.
Każdy czytelnik sam wyciąga wnioski, każdy ma inną wrażliwość. Ktoś inny powiedział mi dzisiaj coś dokładnie odwrotnego – że potraktowałem "Burego" w książce zbyt łagodnie. Ja tymczasem starałem się ukazać oba oblicza tego oficera. Zarówno blaski, jak i cienie jego biografii. Rzeczywiście znamy kilka przypadków zbrodni na jeńcach dokonanych przez kpt. Rajsa. Część badaczy uważa, że to, co robił "Bury" jako oficer Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, nosiło znamiona czystki etnicznej.
Chodziło o zrealizowanie idei – "Polski dla Polaków". Mnie bliższy jest pogląd, że w podjęciu decyzji o pacyfikacji białoruskich wsi kluczowe były nie czynniki ideologiczne, ale cechy charakteru kapitana. Rajs miał skłonność do okrucieństwa. Widać to w postępowaniu wobec jeńców, ale również własnych ludzi. Na to nałożyły się specyficzne warunki panujące na Białostocczyźnie. Żołnierze NZW czuli, że białoruska ludność, u której zaopatrywali się w żywność, jest nastawiona nieprzychylnie wobec do partyzantki.
Trudno się dziwić, skoro w obliczu ówczesnych trudności była grabiona z żywności.
Oczywiście, konflikt na linii partyzanci - chłopi jest stary jak świat. Ale tutaj zaostrzył się szczególnie. Cele, o które walczyło Narodowe Zjednoczenie Wojskowe, były Białorusinom obce. Ludność ta sprzyjała władzy komunistycznej, bo widziała w niej gwaranta spokoju i stabilności. Nietrudno się domyśleć, że to rozsierdzało wyklętych. To była beczka prochu. Wystarczyła iskra, aby eksplodowała.
Żyjemy w wolnym kraju i każdy może sobie urządzać takie marsze, jakie mu się podoba. Ale wolałbym, żeby jego uczestnicy udali się na grób furmanów zamordowanych przez żołnierzy "Burego" w Puchałach Starych. I zapalili pod nim znicze.
Myślę, że bardziej przysłużyliby się w ten sposób Polsce niż chodząc po Hajnówce i skandując "Bury, Bury – nasz bohater!".
Na razie to pewnie marzenie ściętej głowy, ale – kto wie – może do takiego ludzkiego, pojednawczego gestu kiedyś dojdzie.
Piszesz o przypadkach zabicia Polaków podczas pacyfikacji przez wyklętych ukraińskiej wsi. Dlaczego tej samej miary nie używasz wobec ubeków, komunistów, żołnierzy LWP? To przecież byli też Polacy.
Wstępując w szeregi UB czy partii komunistycznej ci ludzie w pewnym sensie przestawali być Polakami. Oni identyfikowali się z internacjonalistyczną ideologią bolszewicką. W momencie, gdy Polska znalazła się pod sowiecką okupacją, oni poszli na służbę u okupanta. W tym przypadku sytuacja jest zero jedynkowa. To byli zdrajcy i renegaci. Żołnierze wyklęci mieli pełne prawo do nich strzelać, bo to była wojna. Proszę pamiętać, że komuniści pakowali wyklętych do więzień, gdzie torturowali ich w bestialski sposób, a następnie mordowali strzałami w tył głowy. Znęcali się nad nimi tylko dlatego, że wyklęci walczyli o wolności swojego narodu. Jedyną odpowiedzią na taką postawę mogła być kula.
No, ale wybacz. Walczyć z wiarą, że wkrótce wybuchnie III wojna światowa, po doświadczeniach Polski w II wojny światowej było naiwnością.
Wierzyć w coś trzeba. Nadzieja dodaje człowiekowi siły. Wieloletnie trwanie w lasach trzeba było przecież jakoś tłumaczyć. Oczywiście nadzieje na III wojnę światową były nierealne. Społeczeństwa Zachodu wymęczone wojną nie zgodziłyby się na konfrontację z wczorajszym sojusznikiem, dobrotliwym "wujkiem Joe". Tak Stalina przedstawiała anglosaska propaganda. Przede wszystkim jednak wielu żołnierzy wyklętych po prostu nie miało wyboru. Ci ludzie stali przed dylematem: śmierć z bronią ręku albo zgnojenie w ubeckiej katowni.
Dowódcy Armii Krajowej, którzy podjęli decyzję o wywołaniu Powstania Warszawskiego, wybierali między życiem a śmiercią. Zdecydowali się wydać rozkaz do rozpoczęcia bitwy i w efekcie Warszawa została starta z powierzchni ziemi. Gdyby nie wydali rozkazu, mieszkańcy miasta by przeżyli. Zupełnie inaczej sprawy się miały z powstaniem getcie warszawskim. Tu żydowscy bojownicy mogli tylko wybrać sposób, w jaki umrą. Albo potulnie pojadą do obozu zagłady, albo zginą z bronią w ręku. Wielu wyklętych stało przed podobnych dylematem.
Chyba jednak przesadzasz stwierdzając w książce, że jest ogromne zainteresowanie wśród społeczeństwa żołnierzami wyklętymi. Odnoszę wrażenie, że tylko wśród kiboli.
Nie. Wydaje mi się, że żołnierze wyklęci interesują nie tylko kibiców piłkarskich. Zresztą każdy może wyrażać swój patriotyzm, tak jak chce. Mogą to być koszulki z napisem "żołnierze wyklęci", tatuaże ze znakiem Polski Walczącej, murale czy kibicowskie oprawy. Zupełnie mi to nie przeszkadza. Niepokoi mnie co innego. To, że politycy wykorzystują legendę żołnierzy wyklętych do podbijania sobie słupków poparcia. Zainteresowanie żołnierzami wyklętymi narodziło się wśród młodzieży. To był żywiołowy, oddolny kult. A teraz próbuje się go przerobić na nudny kult urzędowy. A wiadomo, że jak politycy zabierają się za historię to efekt może być tylko jeden - propaganda.
Politycy potrzebują bowiem prostego przekazu. Nagle okazuje się więc, że wszyscy wyklęci byli nieskazitelnymi bohaterami. Tymczasem nieskazitelni bohaterowie występują tylko w bajkach. Wyklęci byli zaś ludźmi z krwi i kości. Obawiam się, że takie lukrowanie i przesładzanie poważnie zaszkodzi legendzie powojennego podziemia. Wzbudzi bowiem w Polakach przekorę i zniechęci ich do żołnierzy wyklętych. Ta legenda była tak piękna, że nie potrzebuje pudru i szminki. Obroni się bez takiej wątpliwej pomocy.
Piotr Zychowicz
Publicysta historyczny, redaktorem naczelnym miesięcznika "Historia Do Rzeczy". Autorem książek "Pakt Ribbentrop—Beck", "Obłęd ‘44" i "Żydzi". Właśnie ukazała się jego nowa książka - "Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych".
Bezkrytyczni apologeci Żołnierzy Wyklętych twierdzą, że ich idoli krytykują tylko pogrobowcy komuny, bolszewicy i "osoby niechętne etosowi walki zbrojnej z komunistami". Nie ułatwiajcie sobie, panowie, zadania.Nie należę do "trzeciego pokolenia UB, które walczy z czwartym pokoleniem AK". Nie jestem lewakiem ani pacyfistą. Przeciwnie mam poglądy konserwatywne. Jestem antykomunistą i miłośnikiem chwalebnych tradycji oręża polskiego. Na czele z chwalebnymi kartami epopei Żołnierzy Wyklętych.
Piotr Zychowicz "Skazy na pancerzach"
Najwyraźniej według zwolenników patriotycznej sztampy po ziemi kroczą dwa gatunki ludzi – Homo sapiens i Homo polacus. Ten pierwszy jest normalnym śmiertelnikiem skłonnym do podłości, zdrady i okrucieństwa. Drugi jest jego przeciwieństwem. Homo polacus jest zawsze dobry, uczynny, nieomylny i prawy. Jeżeli walczy, to zawsze w obronie uciśnionych i za „wolność naszą i waszą”.
Piotr Zychewicz "Skazy na Pancerzach"
Kiedy „Ojciec Jan” próbował przemówić „Wołyniakowi” do rozsądku i skłonić go do zaprzestania akcji represyjnych wobec ludności cywilnej, ten odparował: – Dotąd mordowałem Ukraińców i nadal będę mordował!
Piotr Zychowicz "Skazy na pancerzach"
Spalił się także wspomniany siedmiodniowy noworodek. Gdy z płonącego budynku usiłował uciec Grzegorz Leończuk, żołnierze zastrzelili go na miejscu. Najprawdopodobniej wraz z dwójką niemowląt, które usiłował wyratować z płomieni. Na liście ofi ar znalazło się bowiem dwoje dzieci zamordowanego mężczyzny: roczny Sergiusz i dwutygodniowa Nadzieja.
Piotr Zychowicz "Skazy na pancerzach"
Tak jak w PRL nie wolno było krytykować decyzji podejmowanych przez przywódców partyjnych, tak teraz nie wolno krytykować decyzji, które podejmowali przywódcy II Rzeczypospolitej czy Armii Krajowej. Wtedy lansowano bohaterów ze spiżu – heroicznych bojowców Armii Ludowej, teraz również lansuje się bohaterów ze spiżu – Żołnierzy Wyklętych.
Piotr Zychowicz "Skazy na pancerzach"
Napuszeni, nastroszeni, pilnują ściśle własnych rodaków, aby – w odpowiednim momencie – założyć im na twarz biało-czerwony cenzorski kaganiec i postawić do narodowego pionu. A potem pogrążają się w samozadowoleniu z dobrze spełnionego patriotycznego i obywatelskiego obowiązku.