Gen. Roman Polko #TYLKONATEMAT: W istocie III wojna światowa jest już wywołana
Boi się pan ataku Rosji?
Gen. dyw. rez. Roman Polko: Zacznijmy od tego, że strach nigdy nie powinien paraliżować mózgu. Zamiast kierować się emocjami po tym, co jakaś "Julka" napisze w mediach społecznościowych, popatrzmy lepiej, na czym my tak naprawdę stoimy i czym dysponujemy.
Otóż tzw. Zachód to jest 60 proc. światowego PKB, a Rosja… niespełna 3 proc. W NATO mamy w tej chwili ogromną przewagę, jeżeli chodzi o wszelkie kategorie uzbrojenia. O tym należy mówić w kontekście jakiejkolwiek – choćby retorycznej – konfrontacji z państwem Putina. Musimy mieć wreszcie tę pewność siebie, bo jest ona solidnie uzasadniona.
Jak to się stało, że jeszcze niedawno Polacy wyśmiewali porażki Rosjan i czuli się potęgą, a nagle mówimy tylko o tym, kiedy wojska putinowskie mogą uderzyć w kraj nad Wisłą?
Sądzę, że nie byłem jedyną osobą, która doskonale wiedziała, że z czasem nastąpi uderzenie w polsko-ukraińską solidarność, a co za tym idzie osłabienie tego emocjonalnego uniesienia. Wydaje mi się, że dzisiaj naszą największą słabością, tym odcinkiem, na którym z Putinem rzeczywiście przegrywamy, jest wojna informacyjna.
Trolle internetowe mają się w Polsce coraz lepiej, a teraz niezwykle przysłużył im się ten bałagan w rolnictwie, który zawdzięczamy czy to nieudolności polskiego komisarza w Unii Europejskiej, czy też ludzi, którzy w naszym rządzie dogadywali kwestie importu produktów rolnych z Ukrainy. Takie błędy rosyjska propaganda wykorzystuje natychmiastowo, żeby dzielić społeczeństwa państw zachodnich.
A co do niedawnej wiary opinii publicznej w to, że Rosjanie już są upokorzeni… Zdymisjonowany niestety dowódca Sił Zbrojnych Ukrainy gen. Waleriji Załużny właściwie od samego początku mówił, iż jest takie oczekiwanie Europy Zachodniej, że skoro przekazano trochę sprzętu i uzbrojenia, to Ukraińcy natychmiast muszą pokazać sukcesy. Na prawdziwej wojnie to tak nie wygląda.
W ubiegłym roku w Ukrainie tak naprawdę nie było mowy o jakiejś ofensywie z prawdziwego zdarzenia. Ofensywa to są szerokie działania prowadzone we wszystkich obszarach pola walki, dużymi związkami operacyjnymi, a tu co najwyżej mieliśmy do czynienia z uderzeniami taktycznymi na niewielkie miasteczka i wsie, gdzie Rosjanie ulokowali swoje pozycje.
Prawdziwa ofensywa – o tym też słusznie mówił gen. Załużny – jest możliwa wtedy, kiedy zbierze się odpowiednią ilość właściwych ludzi, sprzętu i amunicji. No i kiedy uzyska się środki rażenia średniego i dalekiego zasięgu oraz ma się odpowiednio przygotowane lotnictwo.
To naprawdę nie działa tak, że dziś dajemy Ukraińcom myśliwce F-16, więc oni jutro będą gotowi do ich obsługi. Eksperci w tym zakresie mówią, że do uzyskania zdolności operacyjnych potrzeba około roku. Stąd też dziś trzeba patrzeć racjonalnie, jak na przykład gen. Lloyd Austin, który wyjaśnił, że Ukraina na razie musi się okopać i umocnić na pozycjach.
Na jakim więc etapie konfliktu tak naprawdę jesteśmy? Wiemy, że daleko od zwycięstwa nad Putinem, ale czy to od razu oznacza, że blisko ruskiego marszu na Zachód?
Kiedy w armii mówi się o sztuce operacyjnej, zawsze nakreśla się zadania dalsze i bliższe. Jeżeli zatem wyglądamy poza horyzont, to oczywiście musimy przygotować się na to, że Rosja będzie chciała zaatakować Sojusz Północnoatlantycki. Takie przygotowania są przeciez istotą NATO – zostało ono stworzone po to, aby odstraszać potencjalny atak Rosjan.
Dziś w budowaniu siły Sojuszu mamy naprawdę ogromne sukcesy. Finlandia i Szwecja w NATO to jest zwiększenie potencjału, który i tak był już całkiem spory, ale teraz wyraźnie widać, że Europa zaczyna na serio dbać o własne bezpieczeństwo.
Ważne są też ostatnie słowa prezydenta Francji Emmanuela Macrona czy kanclerza Niemiec Olafa Scholza – dają one zimny prysznic tym, którzy w dalszym ciągu chcieliby prowadzić "strusią politykę", czyli chować głowę w piasek i udawać, że na północno-wschodniej flance nic się nie dzieje.
Jeśli natoiast mowa o zadaniach bliższych i ocenie tego, co widzimy w granicach horyzontu, to na razie – na całe szczęście – atak Rosji nam nie grozi. Nie ma ona nawet odpowiedniego potencjału bojowego, aby takich działań spróbować. To prawda, że Kreml przestawił gospodarkę na produkcję wojenną, ale to nie wystarcza dziś, aby opanować choćby Ukrainę.
Oczywiście jesteśmy obecnie w pewnym dołku, także moralnym, bo ta szumnie zapowiadana ofensywa po prostu nie przebiegła tak, jak obiecali niektórzy politycy. I podkreślmy, że mowa o obietnicach politycznych, bo wspomniany już gen. Załużny nigdy cudów nie obiecywał. Dołek pogłębia też fakt, że dostawy uzbrojenia nie idą zgodnie z planem, Stany Zjednoczone zablokowały fundusze, a do tego dochodzi cały szereg problemów wewnętrznych Ukrainy, jak ten związany z korupcją.
Jednak sądzę, że przed nami przebudzenie, nadal patrzę pozytywnie. Dlaczego? Wiele zmieni się, jeśli Ukraina zatrzyma korupcję i ściągnie tę "drugą armię", która uciekła z ojczyzny. Przecież w państwach Unii Europejskiej zarejestrowane są setki tysięcy młodych ludzi, którzy pobierają różnego rodzaju świadczenia. A ilu jest takich, których policzyć trudniej, bo po zasiłki się nie zgłosili...?
W Rosji przestawienie na tory wojenne oznaczało, że wcielani do wojska są ludzie od 18. roku życia, tymczasem w Ukrainie pobór wciąż dotyczy osób mających co najmniej 27 lat…
Decydenci z Kijowa nie ukrywają, że wiek mobilizacyjny jest tak wysoki, gdyż boją się, iż jego obniżenie wywoła kolejną falę emigracji.
Politycy najbardziej boją się o swoje stanowiska! Niestety, ale uruchomienie rezerw ludzkich jest jednym z kluczy do przełamania sytuacji na froncie. Przecież moskiewska młodzież też sama z siebie nie garnie się do walki. Dlatego Putin musiał sięgać po zasoby z głębokich azjatyckich rubieży, czy nawet szukać najemników w Afryce.
Wracając jednak do powodów mojego optymizmu w sprawie dalszego biegu wojny w Ukrainie – proszę zwrócić uwagę, że skutki zaczyna przynosić ta nasza, polska ofensywa dypomatyczna w Europie, a ostatecznie przebudzą się także w USA.
Czy aby na pewno?
Jestem tego pewien, bo Waszyngton nie prowadzi tutaj działalności charytatywnej, a dba o swoją pozycję w Europie. Amerykanie nie mogą pozwolić sobie na jej utratę, czy choćby poważniejsze osłabienie. Nie mogą sobie pozwolić też na klęskę podobną do tej w Afganistanie. Szczególnie, że tym razem konsekwencje przegranej byłyby o wiele większe i de facto oznaczały utratę wiarygodności USA jako mocarstwa.
Blokowane dziś fundusze z pewnością dotrą do Ukrainy za jakiś czas. Poza tym, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło… Dzięki temu, że Stany Zjednoczone zablokowały swoje fundusze, to obudziła się Europa. Zaczynamy dziś mówić takim głosem, jak prezydenta Macrona, który nie boi się wspominać o budowaniu własnych, europejskich zdolności militarnych.
Jeszcze raz przypominam, jak wielkie są dysproporcje między NATO a naszym przeciwnikiem. Przecież PKB samych Włoch jest podobne do tego, którym może się pochwalić "wielka Rosja". Wspólnie mamy więc w Europie o wiele większe zdolności, linie produkcyjne i nowoczesne technologie. Trzeba tylko odwagi, może trochę zaciśnięcia pasa i przestawienia się na produkcję własnego bezpieczeństwa – właśnie tak powinniśmy bowiem postrzegać efekty pracy przemysłu zbrojeniowego.
Ja naprawdę nie mam zamiaru jojczyć jak inni, że oto "przegrywamy" i najlepiej z Rosją się "jakoś dogadać". OK, dziś zagrożenia atakiem ze strony Putina nie ma na horyzoncie, ale nie bądźmy też naiwni – żaden dyktator nie zatrzymał się, kiedy odnosił sukcesy. Jeżeli teraz damy Rosjanom pożywkę do odtrąbienia jakiegoś triumfu, a nie daj Boże podbicia całej Ukrainy, to kiedyś będziemy musieli liczyć się z tego konsekwencjami.
Alarm ws. możliwego ataku Rosji już w najbliższych latach podnoszą jednak nie tylko wspomniane przez pana "Julki", ale też ministrowie obrony Niemiec, Norwegii i Danii, czy szef estońskiego wywiadu…
Trzeba dokonać pewnego rozdziału alarmistycznych tonów. Ministrowie czy generałowie z krajów zachodnich uderzają w nie, aby obudzić Europę do budowania własych zdolności obronnych. Ich celem jest przejście od słów do czynów.
Te głosy są uzasadnione, potrzebne i wcale nie są takie nowe. Już w 2016 roku generał sir Richard Shirreff opublikował książkę "2017: Wojna z Rosją", która była pierwszym wstrząsem, jakiego potrzebowały euopejskie salony polityczne.
Alarmy na temat długofalowych skutków ewentualnych zaniechań stanowią element niezbędny do tego, aby politycy nie skończyli tylko na opowiadaniu, jak to pięknie pomagamy Ukrainie, a realna pomoc ograniczała się do minimum. Tak samo nie można pozwolić, aby rozmyły się plany wzmocnienia europejskiej współpracy obronnej.
Natomiast wspomniane przeze mnie "Julki" z mediów społecznościowych to określenie, którym – niezależnie od rzeczywistych płci i wieku – nazywam osoby, które nawołują na przykład do tego, aby Polska "skupiła się na sobie", "nie ma co ryzykować z Ukrainą" itd. Tacy ludzie twierdzą, że myślenie o własnym bezpieczeństwie oznacza, aby za wszelką cenę nie prowokować Rosji.
Przecież to już nawet jest nie chowanie głowy w piasek, a – proszę wybaczyć dosadny język – nadstawianie Putinowi tylnej części ciała. No, ale straszący konsekwencjami "prowokowania Rosji" wciąż nie wyciągnęli lekcji z tego, co stało się w Gruzji w 2008 roku, ani po wydarzeniach na Krymie oraz w Donbasie sześć lat później. A przecież już wtedy nie brakowało głosów, że Putin to agresor, który tym się nie nasyci.
Eksperci są dość zgodni, że jeśli do konfliktu Rosja-NATO miałoby dojść, prawdopodobnie wydarzyłby się w Przesmyku Suwalskim. Czy wierzy pan, że "wszyscy za jednego" rzucą się bronić kilku hektarów polskiej czy litewskiej ziemi?
Konflikt w Przesmyku Suwalskim oficjalnie zakładają już nawet ćwiczenia. Jednak nadal niektórzy pocieszają się, że Rosjanie i Białorusini budowanie korytarza do Obwodu Królewieckiego ćwiczą raczej przez terytorium Litwy, bo zakładają, że tak pójdzie im łatwiej…
A gdyby takie wydarzenia miały rzeczywiście miejsce, to nie byłoby innego wyjścia, niż sojusznicza odpowiedź. Przecież zwiększona amerykańska obecność w Polsce po wybuchu wojny w Ukrainie pokazuje, że solidarność to główna siła Sojuszu Północnoatlantyckiego. Możemy dziś liczyć na wsparcie także innych sojuszników na odcinku wojny informacyjnej, w działaniach cybernetycznych, w postaci rozszerzenia parasola ochrony przeciwrakietowej, wsparcia lotnictwa, artylerii czy zasobów logistycznych.
Jestem przekonany, że NATO – wbrew temu, co sam mówiłem jeszcze kilka lat temu, narzekając na Sojusz jako "papierowego tygrysa" zapatrzonego na misje ekspedycyjne – skutecznie się zredefiniowało i działa teraz zupełnie inaczej. Mamy oczywiście pewnego konia trojańskiego z Viktorem Orbánem i Robertem Fico, ale to są na szczęście ludzie o odosobnionych poglądach. Pozostali przywódcy zdają się już rozumieć, co nam wszystkim daje solidarność, jaki w niej tkwi potencjał.
Wszystko pięknie, ale to stan na dzisiaj. A co jeśli ta solidarność jednak Rosjan nie odstraszy i wejdą na te kilka hektarów? Ktoś wtedy zaryzykuje III wojnę światową?
Nie możemy na każdym kroku bać się rozpętania III wojny światowej. Przecież po drugiej stronie Rosja buduje warianty agresji, prowokuje i testuje nasze systemy – właściwie raz w tygodniu mamy jakieś przekroczenie NATO-wskich granic, a my mamy biernie się temu przyglądać?!
W istocie III wojna światowa jest już wywołana, ale przez Putina. I toczy się ona także na terytorium Polski – w przestrzeni informacyjnej, propagandowej. Tuż za naszą granicą mamy natomiast nic innego, jak tzw. proxy war, czyli wojnę zastępczą.
Nie możemy więc odpuścić. Jeśli raz pokażemy, że jak tchórze odpuszczamy, to Putin zechce realizować kolejne cele. A swój finalny cel publicznie ogłosił – odrodzenie imperium rosyjskiego w granicach z 1914 roku. Przecież to oznaczałoby, że Moskwa kontroluje m.in. kraje bałtyckie, Mołdawię, Finlandię oraz sporą cześć Polski.
Tylko jeszcze raz przypominam: zagrożenie jest oczywiste, ale mamy na Zachodzie ogromny potencjał, żeby je zatrzymać. Wystarcy mieć trochę odwagi, uwierzyć w samych siebie, a nie cały czas poddawać się szantażowi nuklearnemu Rosji oraz obawie, że wywołamy III wojnę światową.
Gdybyśmy zareagowali zdecydowanie wcześniej w stosunku do Putina i reszty kremlowskiej władzy – już podczas tego, co się działo w Czeczeni, w Gruzji czy choćby w 2014 roku w Ukrainie – świat wyglądałby dziś inaczej.
Niektórzy mówią, że trzeba wyciągnąć lekcję z historii i we "współczesnego Hitlera" uderzyć wyprzedzająco...
Ja nie mówię o wyprzedzającym uderzeniu, ale parę sensownych myśli było publicznie zgłaszanych, jak na przykład parasol ochronny nad zachodnią Ukrainą. Przecież jeśli mówimy, że "nie oddamy piędzi NATO-wskiej ziemi", to byłoby dobrze, aby rakiety nie wlatywały na terytorium Polski. A taką gwarancję bezpieczeństwa dałaby ochrona nieba nad zachodnimi rubierzami Ukrainy.
Podobnie jest z kwestią rozważań nad tym, jak odpowiedzieć na zrealizowanie czarnego scenariusza – moim zdaniem nierealnego, ale w armii trzeba go rozpatrywać – że Rosja opanowała Ukrainę, po czym zaczyna przenosić swoje związki operacyjne i generować moce uderzeniowe na granicy polsko-białoruskiej oraz polsko-ukraińskiej. A my wtedy co? Nie możemy się ruszyć z naszymi siłami, żeby "nie prowokować Rosji"?
Przecież myśmy to już przerabiali... Ukraina w przededniu wojny otrzymywała właśnie takie podpowiedzi. "Wycofajcie swoje siły z granicy rosyjskiej, bo będziecie prowokować, a Rosji lepiej nie prowokować" – mówiono władzom w Kijowie. No i przy tym pierwszym uderzeniu Ukraina przegrała, gdyż nie była na pozycjach, które powinna zajmować.
Czytaj także: https://natemat.pl/543338,janusz-lewandowski-o-pe-zielonym-ladzie-i-rolnikach